Archiwa miesięczne: Wrzesień 2008

Zamarznięta dusza.

                 Znowu, znowu zamarzła mi dusza. Leży sobie sama w kącie i prawie wcale się nie porusza. Czasami sobie tylko westchnie cichutko. To chyba jakiś znak, ze ciągle jednak żyje?

Jak ci pomóc ? pytam zatroskana.

A ona zupełnie nic nie chce powiedzieć. Zerknie tylko na mnie jakby z wyrzutem, a w zasadzie to łypie złowrogo poirytowana moim wścibstwem. I bądź tu człowieku mądry. Zupełnie nie wiem jak z nią postępować. Totalna wprost bezradność. Zdarza się, że jest radosna, przyjazna i wesoła, ale zwykle jest bardzo smutna i tak oddalona, ze prawie wcale jej nie widać zza horyzontu. Bywa, ze jest zamyślona i słucha deprymującej muzyki. I na nic zdają się wszelkie prośby, błagania i nawet przekupstwa. Uparta cholera jak diabli.

                   Czasami zlatują się jej duszowe koleżanki, a ja patrzę jak się mizdrzy, przekomarza i fantastycznie wprost udaje, ze wszystko jest tak, jak powinno być. Stara się być tak samo cool jak one. Zdarza się, że jej zazdroszczą. O gdybyż tylko wiedziały jak jej ciężko i jak nienawidzi tego quasi bytowania, jaka jest niespokojna i rozedrgana, kiedy wychodzą by powrócić do swoich ciał. Obiektywnie dodam, ze jest naprawdę inteligentna i potrafi łatwo, bez większego wysiłku oszukiwać. Nawet te najbliższe i te najukochańsze wyprowadzi w pole. Talent, po prostu talent. Oskar za przedstawienie!

A ja jej powtarzam: „Duszo, duszo opamiętaj się! To jest zgubne”.

„Co ty, głupia babo, możesz wiedzieć ?” odpowiada.

No, właśnie: "Co ?".

 

La vie en rose.

                                       Obejrzany, już nie najnowszy film „La vie en rose”, w reżyserii Olivier Dahan, zrobił na mnie, zgodnie zresztą z przewidywaniami, ogromne wrażenie. Piosenki, twórczość, życie prywatne Edith Piaf  prześladują mnie w zasadzie od dzieciństwa . Wiele tekstów znam na pamięć i, zgrozo, śpiewam razem z Artystka, (ale raczej kiedy nikogo, oprócz psa, nie ma w domu). Film jest po prostu przepiękny, a odtwórczyni głównej roli ( Marion Cotillard) wprost genialna. Edith Piaf , a w rzeczywistości Edith Giovanna Gassion miała życie tak tragiczne, że mogłoby posłużyć ono jako scenariusz do kilku ciekawych filmów. Bieda, śpiewanie na ulicy, strata dziecka i największej miłości życia, owacje na stojąco w najwspanialszych salach koncertowych, ciężkie choroby „niczyjego dziecka”, fenomenalny glos, narkotyki.…. wszystko razem stanowi poruszający obraz życia cudownej wprost śpiewaczki. Wielkie tragedie i wspaniałe momenty triumfu oraz ukochana przeze mnie piosenka: „Non, je ne regrette rien”.

                        Ciekawe, która ze współczesnych artystek, bez silikonu, playbacku, mająca wprost fatalny look ,bez operacji plastycznych i innych tego rodzaju wspomagaczy potrafiłaby odnieść podobny sukces i zawładnąć milionami serc ludzkich ?

Modlitwa.

     

“Zechciej mi dać duszę, której obca jest nuda,

Która nie zna szemrania, wzdychań i użalań,

I nie pozwól, ażebym kłopotał się zbyt wiele

Wokół tego panoszącego się czegoś, które nazywa się „ja”.

 

Panie, obdarz mnie zmysłem humoru,

Daj mi łaskę rozumienia się na żartach;

Ażebym znalazł w życiu trochę szczęścia,

A innych mógł nim obdarzyć”.

 

                                               (T.Morus).

Litości. 46

Przychodzi baba do lekarza, a ten po przeanalizowaniu wyników , scaningów i innych dupereli oświadcza: ”No cóż musimy niestety operować”. Operować? Znowu? Litości! To po raz 17. Tak, dokładnie 17. Lekarz jest miły, grzeczny i chociaż wyraźnie zmęczony, uśmiechnięty. Okazuje się być człowiekiem kompetentnym, a także „to the point”. Zawsze to minimalnie, ale jednak, trochę pomaga i wspomaga. Ale następna operacja to nie betka. Czyżby, do jasnej cholery, nie było innych ludzi na tym świecie, którzy także by chcieli być troszkę pooperowani? Przecież to fajnie tak sobie poleżeć w szpitalu, być usypianym, kłutym, badanym….. .To naprawdę byłoby wielkim egoizmem mojej strony gdybym chciała te wszystkie niewątpliwe przyjemności zachować tylko dla siebie. A wiec, tak totalnie altruistycznie, chętnie się podzielę.

 Ktoś na ochotnika?

Mądry człowiek kiedyś napisał: ”Dobre jest to co minęło

                                                                 dobre jest to co nadchodzi

                                                                 a nawet dobra jest

                                                                 teraźniejszość”.

No wiec panie Herbert ja tego niestety przed sobą nie widzę.

  

Przeczytane.

               Przeczytałam książkę „A thousand splendid suns” (nie znam dokładnego tłumaczenia na polski), której autorem jest Khaled Hosseini, tak ten sam od „The Kite Runner”. A propos: nakręcony film (myślę tutaj o „The Kite Runner”) jest całkiem dobry i cieszę się, ze tym razem nie schrzaniono dzieła literackiego. Staram się jak mogę czytać książki i oglądać filmy w wersjach oryginalnych, nie ich tłumaczenia czy o zgrozo (!) dubbingi. Potrzeba do tego jednak pewnej znajomości języków obcych, a te posiadam i to nawet udokumentowane dyplomami dzięki…….. o paradoksie, chorowaniu. Uprzedzam też lojalnie, że moje zapiski są wielojęzyczne. A co mi tam! Wspomniana wyżej książka leżakowała jakiś czas na półce i dojrzewała sobie spokojnie do czytania. Moim zdaniem nie jest to jakaś wielka literatura, ale sama opowieść bardzo wciąga opisując przy tym dokładnie życie i przemiany zachodzące w Afganistanie. Krytycy napisali: „Yet love can move the person to act in unexpected ways, lead them to overcome the most daunting obstacles with a startling heroism. In the end it is love that triumphs over death and destruction”. Święte słowa, proszę państwa. Czyż nie do tego nieustannie dążymy? Sama bohaterka jest dla mnie postacią naprawdę heroiczną, a jej wiedza przed samym ślubem o np. relacjach damsko-meskich przyprawia o zawał. Posłużę się cytatem: „Nana had told her what husbands did to their wives. It was the thought of these intimacies in particular, which she imagines as painful act of perversity, that filled her with dread and made her break out in a sweat”. No cóż, nic dodać. Ja natomiast oblewam się zimnym potem, kiedy pomyślę, ze mogłam na ten przykład urodzić się w Afganistanie, na dodatek urodzić się tam jako kobieta i do tego chora. A do czytania naprawdę z czystym sumieniem zachęcam!   

Dania.

                                    No cóż wszystko, co dobre…. a więc nasze wakacje również się skończyły. Wyruszyliśmy tym razem na północ, do Danii. Piękny, zielony, przyjazny kraj, ale….zimny i deszczowy. Wszędzie widać troskę o przyrodę i zwierzęta. Odnoszę wrażenie, ze każdy Duńczyk ma psa, który jest wszędzie „welcome”, głaskany i, a jakże, podziwiany na dzień dobry. Psy są kochane i zadbane, a wiec niejako automatycznie nieagresywne. Dziwna to sprawa z tymi psami. Istnieją bowiem kraje gdzie z psem praktycznie nigdzie wejść nie wolno (np. Italia czy Hiszpania) i istnieją, na szczęście, takie gdzie nikomu to absolutnie nie przeszkadza. W Belgii wchodzę z psem nawet do apteki gdzie również inny psiak niejako pracuje. Widok ten zresztą nagminnie przyprawia o duże zdziwienie naszych gości z Polski. O marnej egzystencji psów na łańcuchach w Polsce nawet nie wspomnę. Ale wracając do Danii; wieczorem widać ciemne niebo i gwiazdy, a nawet drogę mleczna. Piękny, romantyczny widok! Jak dla mnie przynajmniej. Spora liczba turystów ,generalnie jak zwykle z Niemiec czy Holandii, ale także z Polski. Ci ostatni, głownie w autobusach, skumulowani razem zupełnie przypadkowo. Zawsze mnie dziwi ten sposób podróżowania gdzie nawet sika się na komendę, ale cóż „de guistibus et coloribus non est disputandum”. Podobno. 
                          Tubylcy niezwykle grzeczni i uprzejmi. Wystarczy na chwile zatrzymać się z mapą w ręce, a oni już chcą help you. Dania chlubi się jednym z najwyższych poziomów życia w Europie, mimo tego nie widać jakiś obrzydliwych architektonicznie rezydencji ogrodzonych i bronionych jak twierdze. Wszędzie brak płotów i bram najeżonych kolcami, co chyba tak naprawdę wiele mówi o społeczeństwie. Ludzie są skromni, spokojni, także skromnie i sportowo (co nie znaczy w dresach) ubrani, a Dunki wcale nie takie straszne jak czytałam.  Pięknie jest utrzymane wybrzeże gdzie można spacerować lub jeździć na rowerze do woli, kiedy nie leje rzecz jasna. Albo nawet wtedy, kiedy leje jak z cebra, co widziałam zresztą na własne oczy. Kopenhaga – must seen! Ale uwaga: małe porto w restauracji kosztuje ok. 10 euro. Nie jestem żadną miłośniczką, czy też znawcą piwa, ale Carlsberg, (czyli po naszemu „wzgórze Carla”, syna założyciela browaru) jest bardzo dobre i nawet mi smakowało. No to na zakończenie: „farvel” Danio!