Archiwa miesięczne: Listopad 2008

La tristesse.

                             Znaczy smutek. Dla mnie nie tylko smutek, ale także rozpacz. Znowu zły dzień, a jeszcze gorsza noc. Jakieś 2 godziny snu. To jest beznadziejnie, cholernie mało. Świdrujący ból przeszywa całe ciało. Gorączka okropnie osłabia organizm. 17 dni do 17 operacji. To nawet ładnie brzmi.

 „Wszystkie próby oddalenia

 tak zwanego kielicha goryczy-

przez refleksję

opętańczą akcję na rzecz bezdomnych kotów

głęboki oddech

religię-

zawiodły

należy zgodzić się

pochylić łagodnie głowę

nie załamywać rąk

posługiwać się cierpieniem w miarę łagodnie

jak protezą

bez fałszywego wstydu

ale także bez pychy”.

(To Z.Herbert).

Jak i gdzie znaleźć siły do dalszego życia?

Czasami myślę, a w zasadzie, to po co?

Są jednak chwile dla których naprawdę warto?

Na szczęście są ludzie, dla których warto. Walka z wyniszczającą choroba pochłania prawie cała moją energię. Zostaje naprawdę mało sił na inne rzeczy, na inne sprawy i dla innych, drogich mi ludzi. Chcąc nie chcąc zawsze muszę być w centrum zainteresowania, a styl i rym naszego życia musi być prawie całkowicie mi poświęcony.Taki rodzaj nieszczęsnego, wyrafinowanego egoizmu, za który się serdecznie nienawidzę. Nie ma jednak innej rady. Szczęście w nieszczęściu: jest ktoś taki, kto nie narzeka. Nawet nie potrafię sobie wyobrazić jak potrafiłabym przechodzić przez to wszystko bez wsparcia, bez pomocnej dłoni, gestu, słów i tego wszystkiego, co na co dzień tak szczodrze otrzymuję.

Ilu jest takich cichych bohaterów, zapominających o własnym egoizmie dla innego człowieka?

Czy jest to jakiś wymiar człowieczeństwa?

Człowieczeństwa absolutnie niewymierzalnego. Parafrazując: nieszczęście w szczęściu. Altruizm będący chyba podstawą miłości.Altruizm, za który tak bardzo podziwiam i naprawdę sama nie wiem czy byłabym do niego zdolna. Ludzie nienawidzą się i rozstają z błahych często powodów. Z braku sił i motywacji do wspólnej walki, z bezsilności, z bezradności i z rozpaczy.

Jako osoba relatywnie dobrze wykształcona (tak przynajmniej lubię o sobie myśleć), biegle i swobodnie 5-języczna, ideologicznie wyemancypowana, cierpię dodatkowo: żyję mianowicie na czyjś koszt. I nie jest to problem kwestii finansowej, a czysto psychologicznej.

Niekonwencjonalny związek wymaga niekonwencjonalnych postaw ludzkich, silnych i twardych charakterów i wielkiego serca. Pod tym względem mi się udało.

 


Cocoon.

                                   Obejrzana w niedzielę w Brukseli piękna ekspozycja, głównie wnętrz. Naprawdę  miłe przeżycie. Wystawa „Cocoon” jest znakomicie dopasowana do rożnych gustów, stylów i budżetów. Gratis można uzyskać porady w sprawie doboru kolorów. Używamy jej głównie do inspiracji w urządzaniu domu podpatrując ciekawe oraz oryginalne pomysły i rozwiązania. Wiele mistrzowskich wprost, prostych zabiegów pomagających stworzyć swój niepowtarzalny kokon. Rzadko widuje się niebanalne i ciekawe wnętrza. Większość ludzi mieszka chyba jednak sztampowo i niestety kiczowato.  

                                 Chyba jednak boimy się innowacji, nowych, niestandardowych rozwiązań. A szkoda. Nasze domy wiele mogą o nas samych powiedzieć, odzwierciedlić nasze pasje, zamiłowania, hobby. Podkreślić co jest ważne i istotne. Naśladownictwo jest łatwe, proste i bezpieczne. Także w stylu życia, ubierania się, klepania cudzych poglądów i cudzych religii…. . Nie wymaga wielkiego wysiłku umysłowego. Doskonale prasuje mózg. Stąd tyle wszędzie chodzących klonów, ale to jest temat na inną bajkę. Naprawdę warto było pojechać.

 

                             Dodatkowo powrót w zupełnie romantycznej atmosferze, wszystko ośnieżone, wyciszone i czyste. Śnieg w Belgii jest prawdziwa rzadkością stąd moja radość i oczarowanie nim. Niestety (lub „stety” dla tych, którzy jeżdżą samochodami) w poniedziałek rano wszystko bezpowrotnie zniknęło.

 

 

Rozedrganie.

jo432331 W roztargnieniu.         

 W rozedrganiu.          

 W zamyśleniu.

 I w oczekiwaniu.

Myślę  sobie o rozstaniu się z tym światem.   

Opuszczona,  

oddalona,  

w samotności. 

Życie moje nie uciekaj!

Tak cię proszę.

Potrwaj chwilkę!

Stój!

Poczekaj. 

Viagra.

                                   Tak się szczęśliwie w moim życiu ułożyło,

że do reklam mam stosunek bardzo ambiwalentny. Ani mnie nie ziębią, ani nie grzeją. Czasami jedynie irytują swoja głupotą i natręctwem, ale wielkiego problemu nie mam, gdyż prawie wcale nie oglądam komercjalnych telewizji, a na szczęście w belgijskiej (flamandzkiej)  telewizji państwowej reklam prawie nie uświadczysz.

                                  Nie przypominam sobie również, abym coś kupiła np. pod wpływem właśnie reklamy.

                                  Jest jednak jedna, która mi się naprawdę spodobała.

                           

            Viagra. 

                                          

Śmieszna, dowcipna, bez wulgaryzmów i „to the point”.   

                                    

Los.

                                     Los może być okrutny, łaskawy, zaskakujący, nieprzewidywalny …..itd. Ale nie o taki los tutaj mi chodzi. „Los” to także tytuł książki autorstwa Tom Naegels i filmu na niej opartego w reżyserii Jan Verheyen.

 Los is de derde roman van Tom Naegels, voormalig journalist van Het Laatste Nieuws en vast columnist van deze krant. In een ongecompliceerde taal vertelt hij het autobiografische verhaal van een naar de dood hunkerende grootvader, een onmogelijke Pakistaanse liefde en rassenrellen in Borgerhout”.

                                  Żadna wielka literatura czy wielkie kino, ale całkiem przyzwoite flamandzkie dzieła traktujące w wersji „light” bardzo poważne zagadnienia egzystencjalne takie jak śmierć, eutanazja, ksenofobia czy integracja. Nie mam zielonego pojęcia, czy i w jaki sposób pisze się o integracji z cudzoziemcami w Polsce, nie wiem nawet czy temat ten jest serio traktowany i czy przygotowuje się jakoś (np. w szkołach czy mediach) polskie społeczeństwo do tego problemu. Czytam jedynie skargi i żale Polaków zza granicy okraszone często drwinami i wyśmiewaniem lokalnych społeczeństw, pełne uprzedzeń i zupełnie niezrozumiałego dla mnie poczucia wyższości.

                                  Tymczasem wg mnie obcy kraj to jakby obcy dom. Nic innego. Przychodząc do niego BEZ zaproszenia należy się liczyć z konsekwencjami: a to gospodarze mają inne plany, są zmęczeni, zapracowani, chorzy lub po prostu nie mają ochoty na naszą wizytę. Wpadamy nie w porę i należy sobie z tego zdawać sprawę już przed przyjściem. W takiej sytuacji trudno oczekiwać, aby oddali nam oni swój największy pokój jako sypialnię, dostosowali swój rytm życia do naszego, zaczęli zachowywać się tak jak my, zmienili swój sposób myślenia, wyrażania swoich myśli i żeby zaczęli odżywiać się tak, aby głównie nas zaspokoić i zadowolić. Nie, nie jesteśmy, bowiem wcale gośćmi, a intruzami, a to zmienia całą sytuację.

Osobiście nie cierpię niezapowiedzianych wizyt i raczej nikogo sobą na siłę nie uszczęśliwiam.I wcale nie ma to związku z gościnnością czy jej brakiem. Dokładnie wręcz przeciwnie, chcę się zawsze do wizyty przygotować, zarezerwować czas, przygotować odpowiednio dom, nakryć pięknie stół i zrobić wszystko, co w mojej mocy, aby goście dobrze się u nas czuli. To właśnie JEST gościnność. Żądamy często zrozumienia i tolerancji wobec siebie, sami zachowując się dokładnie przeciwnie. Zawsze myślałam, ze jest to jako tako ewidentne, przynajmniej dla ludzi wykształconych, ale niestety nie jest to prawda. INNE wcale nie jest gorsze, dziwaczne czy, o zgrozo, godne pogardy.

A że nie zupełnie zgodne z naszymi poglądami?

Co z tego?

Nikt nie ma patentu na doskonałość, a jedyna (oczywiście nasza) prawda nie istnieje. Ile jednak osób zadaje sobie intelektualny wysiłek, aby to zrozumieć? O tym także jest „Los”.

Tytuł po flamandzku znaczy: wolny/o, luźny/o czy swobodny/nie.

 

Memento.

                              Obchody z okazji zakończenia I Wojny Światowej są z reguły bardzo huczne, (kto pilnie uczył się w szkole historii wie dlaczego)oraz obchodzone w Belgii z dużą, należytą  powagą.

Dla nas prywatnie niezwykle udany i niezwykle długi weekend. Zdarzyło się wiele:

– uczestnictwo w bardzo udanym party

– dwie miłe wizyty u nas w domu

– wyjazd na spacer do lasu, a potem na bardzo smaczny lunch

– wieczór, każde z nas zatopione we własnej lekturze, a wszystko podlane dobrym winem. Nie trzeba nic mówić, aby osiągnąć poziom perfekcyjnego porozumienia.

Cisza i spokój niezakłócone żadnym niepotrzebnym dźwiękiem.

                     Nawet ból, wprawdzie poskromiony końską dawka leków, daje żyć.

"Nic dwa razy sie nie zdarza 

i nie zdarzy. Z tej przyczyny

zrodziliśmy  się  bez wprawy

i pomrzemy bez rutyny.

Żaden dzień się nie powtórzy,
nie ma dwóch podobnych nocy,
dwóch tych samych pocałunków,
dwóch jednakich spojrzeń w oczy." 

 

Wiem ,wiem Pani Wisławo wiem…. .

A jednak szkoda.

  

Tęsknota.

                        Częste pozostawanie w domu bez niczyjego towarzystwa nie jest absolutnie miłe. Samotne dni i noce mogą mieć jednak swoje pożyteczne strony. Sporo wolnego czasu, tylko dla siebie trzeba jednak umieć wykorzystać i to wykorzystać konstruktywnie. Jedna z możliwości to np. spacery z psem, co w rzeczy samej uszczęśliwia nie tylko jego, ale jest generalnie pożyteczne dla zdrowia. Wiem, że to banał. Ale życie jednak często jest banalne.

                           Wolne godziny można także zagospodarować w inny sposób, np. dokształcając się nieustannie, czegoś nowego się uczyć, studiować, itd. Można także mieć spore grono znajomych będących w podobnej sytuacji i wiadomo „w kupie raźniej”. Można doskonalić i ulepszać i ciało, i duszę. Można także pomagać innym, bardziej potrzebującym.

                           Można w końcu nic nie robić, leżeć na sofie, objadać się chipsami i oglądać telewizję jak leci. Mózg i sylwetka pięknie się wtedy otłuszcza, ale co tam! Narasta frustracja, zniechęcenie i pewien rodzaj poczucia bezsensu.  

Sposobów i możliwości, jak się dobrze poszuka, jest jednak wiele.

                            Praktyka czyni mistrza; stałam się więc prawie doskonała w zajmowaniu sobie całego dnia. Ba, bywa, że jestem naprawdę bardzo zajęta. Nie będę ukrywać, że najchętniej pracowałabym……, ale skoro ze względów zdrowotnych jest to niemożliwe trzeba znaleźć jakieś wyjście z impasu. Uczciwie mówiąc dni pozostają więc zagospodarowane i wypełnione, ale co zrobić z nocami? Nie mam ochoty na jakieś substytuty w łóżku, a więc co?

Niestety, pytanie to ciągle czeka na odpowiedź.

                            To jednak nie koniec problemu. Nawet w ciągu naprawdę zajętego dnia pozostaje TĘSKNOTA, a z nią naprawdę trudno wygrać. Dopada zawsze i wszędzie i to w sposób zupełnie, ale to zupełnie nieoczekiwany. Jak np. dokładnie teraz w tej chwili ona mnie dopadła. Tęsknota jest bardzo silnym stanem emocjonalnym; wystarczy zajrzeć do literatury, poezji, filmu czy posłuchać muzyki, aby się o tym przekonać. Trudno mi także określić, za czym tęsknię najbardziej. Za dotykiem, uśmiechem, rozmową, spojrzeniem…… za wszystkim razem i za każdym z osobna…….. za zwykłą obecnością. Zwykłą, a tak istotną. Tęsknota posiada jednak pewne plusy: pomaga docenić i dokładniej się przyjrzeć swojej relacji z innym człowiekiem. Pomaga czasami zrozumieć, że nie wszystko, co posiadamy jest takie ewidentne, oczywiste i na zawsze.

                        

                              Racjonalne myślenie, próba zrelatyzowania całej sytuacji i umieszczenia jej we właściwym kontekście niewiele daje. Na dodatek wcale, a wcale nie pomaga. Wręcz przeciwnie. Chętnie, a nawet bardzo chętnie wyłączyłabym czasami myślenie, pobyłabym takim jakimś zombie. Tak chociaż na króciutko. Ale nic z tego!

Główka pracuje.

Trudno także zalać ją winem o godz. 09.30. rano!

No, więc, co dalej?

 

Zielone palce.

                                                              Nigdy, a w zasadzie od dziecka nie lubiłam prac ogrodowych.

                   Owszem lubię podziwiać ogrody, ale absolutnie nie cierpię w nich pracować. Wypływa to z kilku, myślę, czynników:

– traumatyczne pod tym względem dzieciństwo ( w moim rodzinnym domu zwykle zmuszano mnie do porządków ogrodowych i bardzo, ale to BARDZO zazdrościłam  moim koleżankom z mieszkań najzwyklejszego, nie ukrywajmy, lenistwa)

– nie posiadam tzw. „green fingers” , a więc

  zwyczajnie nie czuję bluesa

– jestem osobą ciężko chorą fizycznie

– nie znoszę mieć brudnych rąk i ziemi za paznokciami

– czuję pewien rodzaj obrzydzenia do wszelakiego rodzaju robactwa

               Ogród jednak posiadamy i coś trzeba w nim robić. Chętnie grzebie w ziemi mój mąż, ale on ma niestety czas na to tylko sporadycznie. Jesteśmy dumni z tegorocznego sukcesu; ogród jest taki jaki chcieliśmy aby był, kontrolowanie zapuszczony, troszkę tajemniczy i jesienny. Jest też indywidualny i całkowicie przez nas stworzony i wymyślony.

                Zawsze chciałam, aby mój ogród w "jakiś sposób" przypominał wiersz najukochańszej z poetek.

                                                  

                           

                                                    "Już jesień

                                                      rodzi się w moich oczach.

                              Króluje

                              przez kilka

                              miesięcy                                                    jesien

                              i odchodzi.

                              JESTEM JESTEM                                                                                            złota,

                              JAK

                              JESIEŃ 

                              złota,

                              szczera                             

                              ciepła

                              zimna.

KOCHAM JESIEŃ                        

Kiedyś przysypie mnie liśćmi

JESTEM JESIENIĄ….

Widzę, że przemijam”.

 

                    Ogrody są bowiem rożne w rożnych krajach: od totalnej, wolnej amerykanki w np. Francji, Włoszech czy Polsce do pewnego ascetyzmu w krajach skandynawskich, Anglii, Niemczech i w Belgii. W tych ostatnich pada często i zieleń jest naprawdę zielona i "umyta". Widziałam przepięknie utrzymane ogrody w Chicago i Los Angeles czy prawie zupełnie wypalone w Denver. Rzadko są one wytworami własnej wyobraźni, często zaś trendów czy mody.

 

                    To jest w zasadzie taki sobie malutki wpis po tytułem „mała rzecz, a cieszy”.