Archiwa miesięczne: Grudzień 2008

W domu. 44

A ja miałam najpiękniejsze święta ever! Wprawdzie z obolałym i zmasakrowanym brzuchem, ale w domu, z rodziną. Pal licho nieco brudne okna i niewyprasowane obrusy. Zawsze zresztą miałam alergię na ten, typowo polski, przerost formy nad treścią. Z założenia nie jestem wcale przeciwniczką tradycji. Wprost przeciwnie: kultywowanie niektórych zwyczajów jest w jakimś sensie konieczne dla przetrwania rodzin, narodów, itd. Nie podoba mi się jedynie przymus, kultywowanie tradycji dla samej tradycji, bez refleksji, bez sensu, bez personalnego zaangażowania. Sama idea polskiej wieczerzy wigilijnej jest piękna, unikalna i wartościowa pod warunkiem, że nie jest okupiona np. niewolniczą pracą kobiet (a wiem, że tak czasami jest), nie jest poświecona np. oglądaniu telewizji czy niecierpliwemu oczekiwaniu na prezenty, które są niejako punktem kulminacyjnym całego wieczoru. Kultywowanie pewnych tradycji daje nam poczucie bezpieczeństwa, podstawy pewnej stabilizacji, miejsce w szeregu, a główny problem w zaaklimatyzowaniu się w obcym kraju to właśnie problem z akceptacją innych tradycji. Kiedyś, na czas igrzysk olimpijskich, przerywano działania wojenne. Co z tej szlachetnej tradycji dzisiaj pozostało sami wiemy. Niestety. 

Inna tradycja : całowanie w rękę obcych kobiet przez niedokładnie umytych facetów przyprawia mnie dosłownie o mdłości o zupełnie bezsensownym polewaniu wodą w Wielkanoc nawet nie wspomnę. Jakieś 10 lat temu byliśmy zaproszeni na ślub do Polski właśnie dokładnie w Wielkanoc. Tuż przed samą ceremonią jedna z kuzynek panny młodej została całkowicie oblana wiadrem wody. Zniszczono cała kreację, fryzurę itd. Goście weselni z dezaprobatą kiwali głowami i biadolili nad upadkiem dobrych manier, ale tylko my byliśmy skłonni dzwonić na policję. Do czego zresztą wcale, niestety, nie doszło.

Myślę, że ja tak specjalnie świąt nie potrzebuję. Religijnie obojętne sprowadzają się bowiem do typowego spotkania rodzinnego. Z najbliższymi mam kontakt wprost znakomity. Lubimy się, kochamy, pomagamy sobie w razie potrzeby równocześnie respektując wzajemną prywatność i niezależność. Wigilia więc, jako w pewnym sensie wyjątkowe spotkanie w rodzinnym gronie nie spełnia swojej roli. Chociaż cieszę się, że jest. Prezentów otrzymuję, jak dla mnie wystarczająco dużo, tak wiec nawet ten aspekt schodzi niejako na dalszy plan. Jako miłośniczka i że tak się nieskromnie wyrażę znawca ryb, smażony karp absolutnie nie budzi mojego entuzjazmu przypominając w swoim smaku coś w rodzaju smażonej podeszwy.

Gdzieś jakoś w ciągu mojego życia nie nauczyłam się przywiązywać nadmiernej wagi do tego wydarzenia.

Źle? Dobrze?  Lepiej ?  Gorzej? Czasami sama nie wiem.  Jakoś nie mam wrażenia abym traciła coś naprawdę wielkiego.

Gotye.

                      Polecam, nieukrywając, trochę po znajomości. Młody (25 lat), urodzony w Belgii, nazywający się naprawdę Wouter De Backer, doskonale sobie radzi w dalekiej Australii.

Hearts a mess.

Enjoy it!

Wernisaż.

                       W niedzielne przedpołudnie pojechaliśmy do Gent (Gandawa) na wernisaż malarstwa Ine Lammers. Uczestniczymy zwyczajowo we wszystkich jej wernisażach nie tylko dlatego, że lubimy, podziwiamy i cenimy jej prace, ale dodatkowo należy ona do grona naszych przyjaciół. Jedno dzieło wisi nawet w naszym salonie, z czego, rzecz jasna, jesteśmy niezwykle dumni. Wernisaże są super także z tego powodu, że dają tam jeść i pić za darmo.(LOL).                    

                       Samo Gent jest przepięknym miejscem, bardzo, ale to bardzo atrakcyjnym turystycznie. Ośmielę się powiedzieć, że należy Gent zaliczyć do jednych z piękniejszych miejsc w Belgii, naprawdę godnym zwiedzenia i zobaczenia. Oprócz tego wiele prominentnych ludzi ze świata filmu, kultury i literatury lubi tutaj mieszkać, a to zawsze w jakimś sensie świadczy o wyjątkowości. Na dodatek dopisała pogoda, było całkiem ciepło i słonecznie.

                    Sam wernisaż udany i ciekawy. Oprócz oglądania obrazów, można było posłuchać poezji Alain Delmotte. W sumie intrygujący i interesujący pomysł.

               Jeden z wierszy bardzo mi się spodobał: 

TEGEN DE WAARHEID 

"Wat we ook proberen: haar charmeren, haar flemen,

haar hielen likken, haar bijsturen, haar vergeten:

de waarheid laat zich niet zien, de waarheid zien we niet. 

Mijne heren, met haar kunnen we niet marchanderen. 

Ze laat zich niet dienen: je moet haar zoeken.

Voor wat zoveel moeite kost, kan iemand van haar houden?

Ze ontglipt ons met haar ravages, al haar nuances-

die je naar adem doen snakken.

Die je vertwijfelen.

Die je lijd". 

Ot i cała prawda o prawdzie.   

Opera.

                          Niezapomniany, cudowny wieczór w operze w Liège.

Już sam budynek „Opéra Royal de Wallonie” robi ( w przeciwieństwie do samego niestety miasta) imponujące wrażenie, a mianowicie jest taki jak prawdziwa opera powinna wyglądać: wielki, imponujący i trochę bombastyczny. Sama historia „Il barbiere di Sivilgia” Gioacchino Rossini w istocie rzeczy prosta i banalna, opowiedziana wprost cudownie. Wszystko razem, a więc muzyka, dekoracje, gra aktorów i ich przede wszystkim GłOSY na najwyższym, profesjonalnym poziomie. Trzygodzinny, stary i staroświecki  ( napisany bowiem w 1916 roku) spektakl sprawił, że zapomniałam o bożym świecie!

Nawet, stale obecny ból, gdzieś się zapodział. Magia najprawdziwsza czy co!

                       Więcej, więcej takich przeżyć. Cast z najwyższej półki. Śpiewacy z najlepszych sal operowych świata. No i oczywiście happy end : „Chacun se réjouit et tous souhaitent aux jeunnes mariés amour éternel et fidélité”. No cóż, czegóż można chcieć jeszcze?

                      A wszystko śpiewane oczywiście w języku ojczystym opery, czyli po włosku, ale zgodnie ze specyfiką tego kraiku, tłumaczone na trzy tutejsze języki.