Jakoś tak nigdy nie pomyślałabym o sobie jako o istocie źle wychowanej, niegrzecznej czy np. przeklinającej publicznie. A tu proszę, jaka niespodzianka.
Mieliśmy właśnie przemiłą wizytę z Polski. Spacerując po naszym mieście z uroczym starszym panem, kilkakrotnie a to pozdrowiłam kogoś, a to coś tam zamówiłam czy kupiłam, grzecznie wszystkim mówiąc „dzień dobry” czyli „goede dag” (po flamandzku), a w zasadzie „chuje dach”. Mój gość, na początku zażenowany, nie mógł wprost uwierzyć, że tak się to mówi! Naprawdę. Bardzo się uśmiałam i ubawiłam tym zdarzeniem. Przez cały dzień beztrosko rzucałam głośno i wyraźnie mięsem na prawo i lewo, a pan profesor przeżywał chwile grozy i prawdziwego wstydu za moje zachowanie.
“Chuje” to najzwyklejszy bowiem w świecie przymiotnik znaczący „dobry/a” i jest rzecz jasna bardzo powszechnie używany przez cały czas. Mieszkając od bardzo dawna poza granicami Polski prawie zatraciłam tę czasami subtelną (chociaż nie w tym przypadku) granicę miedzy wulgaryzmami, a ładnym językiem.
Tak samo jest z poczuciem humoru. Trzeba mieszkać w danym kraju, znać sytuacje, warunki, ludzi, kontekst, aby niektóre dowcipy miały sens i naprawdę śmieszyły. Do flamandzkiego dowcipu jestem przyzwyczajona. Bardzo, bardzo ostry, „to the point”, często wulgarny i dosadny. Bez tabu i bez osób i rzeczy chronionych czy niedozwolonych. W czasach panowania „naszego” papieża był on nieustającym, wdzięcznym tematem żartów, które w Polsce z całą pewnością uznano by za świętokradztwo. Dobry, ale trzeba się jednak oswoić.
Moim zdaniem jedynie Anglicy oraz Amerykanie potrafią dowcipkować, że tak powiem, internacjonalnie. Taki np. Woody Allen; jaki smutny byłby świat bez niego: "They are two types of people on this world, good and bad. The good sleep better, but the bad seem to enjoy the waking hours much more".
Super.