Archiwa miesięczne: Grudzień 2009

Powierzchowność.

                               Dostajemy ich sporo. Przychodzą regularnie, nawet pod koniec lutego. Kartki świąteczne i noworoczne. Doceniam w zasadzie to, że ktoś o nas pomyślał, poszedł kupić, wybrał i coś napisał. Ale właśnie o to „coś” mi chodzi. Może się i czepiam, ale nie cierpię kartek – druków z grafomańskimi najczęściej tekstami. Pod nimi zwykle nabazgrolone imiona. I to wszystko. Ale może lepszy rydz niż nic?

                              Czy to naprawdę tak trudno napisać coś od siebie? Tak zwyczajnie od serca?

                      Wysyłamy sporo kartek; na wszystkich oryginalne słowa, wiersze, teksy i życzenia. Wszystko pięknie napisane, pokreślone, wykaligrafowane wprost. Zajmuje mi to naprawdę sporo czasu, gdyż mamy znajomych w różnych częściach świata i każdy otrzymuje kartkę we własnym języku. Wiele pracy i wysiłku. Dlatego chyba tak bardzo mierzwi mnie taka powierzchowność nazwijmy to kartkowa.

                      Mój mąż, człowiek uznany w świecie w swojej dziedzinie naukowej, otrzymuje dziesiątki kartek z życzeniami od firm, uniwersytetów i instytucji. Nawet ich nie otwiera i od razu wyrzuca do kosza. Nic nieznaczące druki firmowe. O marnotrawstwie papieru nawet nie wspomnę. Tylko w ubiegłym roku otrzymał 62 kalendarze z logo firmy obowiązkowo umieszczonym prawie wszedzie.

                      Ja dostaję kartki np. ze sklepów, w których kupuję regularnie, gdzie oprócz życzeń przypomniane są, a jakże, godziny otwarcia i zachęta do odwiedzin. Wkurzające. W jednym sklepie, bardzo, bardo dawno temu kupiłam jedną (!) filiżankę i od tego momentu właściciele troszczą się co roku o moją przyszłość. Jestem wzruszona. Dostałam także kartkę od mojego dentysty i z utęsknieniem wprost czekam na życzenia od chirurga i ginekologa. Przyszły życzenia od wydawnictwa gazety, na którą mamy abonament oraz od kosmetyczki, do której czasami chodzę. Jubiler, u którego mój mąż kupił dla mnie biżuterię, życzy nam dalszej prosperity, na wszelki wypadek w 4 językach i ma nadzieje widzieć nas szybko ponownie. Pewnie, normalni ludzie kupują przecież np. diamenty przynajmniej raz w roku.

                       Wszyscy życzą mi, a dokładnie mojemu portfelowi, wszystkiego najlepszego.

 

Heeeeelp!

 

Stwórca.

                            Święta się skończyły. Minęły miło i spokojnie; udało się nam uniknąć kiczu, cyrku i szopki. Zbliża się Nowy Rok, a więc okres podsumowań. Nienawidzę tego. Zawsze wtedy ogarnia mnie większy niż zazwyczaj smutek.

                            Kogo winić za autoimmunologiczną chorobę, której nie da się wyleczyć? Jak leczyć „coś”, co niewiadomo skąd się wzięło? Do kogo mieć pretensje?

Do Pana Boga, w którego się nie wierzy? Do złych genów? Przypadku?

 

                            Już dawno temu niezawodna, Najukochańsza z Poetek napisała w wierszu „Stwórca”:

„ A więc mnie nikt nie przeprosi za wszystko to, co się stało?

Nikt się nie będzie tłumaczył, że nie mógł wymyślić lepiej?

Nikt mi nie powie: Maleństwo, jakżeś się dzielnie trzymało!

Nikt mi medalu nie przyzna ni po ramieniu poklepie?”

 

 No właśnie nikt.

 

Areszt domowy.

                        W Belgii zima! Paraliż i paranoja; nic nie działa i nie jeździ. Kompletny chaos. Mój mąż zwykle wraca z pracy do domu autostradą w jakieś 25 minut, a w ubiegły czwartek zajęło Mu to 3,5 godziny. Śnieg to niestety dla mnie areszt domowy, jak nie przymierzając dla innego, sławnego Polaka. Ale ma swój urok.

Areszt domowy1.

                           Pies, zupełnie ze śniegiem nieobeznany, na znak protestu chyba, przestał sam wychodzić do ogrodu i nie sika więc.

 

  

Procedura.

                                   Klient jest królem. “Klant is de koning” tak to brzmi po niderlandzku. I faktycznie na jakość obsługi w tutejszych sklepach i restauracjach raczej narzekać nie można. Chyba dlatego doprowadziło mnie do frustracji takie oto zdarzenie.

                                    Jesteśmy zaproszeni na imprezę sylwestrową. Niewielka, kameralna, ale wiadomo, trzeba jakoś wyglądać. W tutejszej galerii zobaczyłam śliczną sukienkę; prostą, z jedwabiu, w moim ulubionym less is more stylu, po całkiem przystępnej cenie. Na dodatek w morskim kolorze, a więc znakomicie pasującą do moich oczu. Przymierzam (czego serdecznie szczególnie zimą nienawidzę) jedną i drugą. Obie za duże. Potrzebuję rozmiar „S”, a ten tylko jest na manekinie w stoisku „Benettona”. Niestety, jak się dowiaduję, sprzedawczyni tej firmy jest chora i nie ma absolutnie mi kto pomoc. Obok stoją dwie pracownice z innej kolekcji, absolutnie nic nie robią i chętnie by mi pomogły, ale to nie ich stoisko i nie znają na taką sytuację PROCEDURY. Idę, zdeterminowana, do obsługi klienta. Manager suprise, suprise, nieobecna, przebywa na szkoleniu w Brukseli. Ale jest zastępca zastępcy. OK., dobre i to. Zatroskana, chętnie by mi pomogła, ale ten manekin może być rozebrany tylko przez sprzedawczynię z danej firmy. Taka u nich PROCEDURA. Dodam, że wychudzony, blady jak śmierć manekin nie stoi na wystawie, tylko na stoisku w sklepie jako zwykły wieszak. Jestem wkurzona na maxa. Kiedy wróci sprzedawczyni nikt nie wie. Mówię, że nie mogę na jej powrót czekać, gdyż wyjeżdżam jutro za granicę. Kłamię, rzecz jasna, jak z nut. Zastępca zastępcy martwi się i po wykonaniu kilku (!) istotnych telefonów postanawia poprosić ochroniarza o rozebranie manekina. Po 5 minutach przychodzi jakieś 2 metry wytrenowanego, spalonego w solarium mięsa, dosłownie i w przenośni spogląda na mnie z góry i po wysłuchaniu całej historii ogłasza, że to w zasadzie nie należy do jego obowiązków i wykonując to dziwne polecenie łamie PROCEDURĘ. Szlag mnie trafia. Oznajmiam, że w takim razie ja złamię PROCEDURĘ i rozbiorę nieszczęsnego manekina sama, a oni mogą dzwonić po policję. Sytuacja robi się napięta. W międzyczasie zbiera się grupka znudzonych sprzedawców oraz klientów. Klienci są zdecydowanie po mojej stronie i wyrażają niezadowolenie z pracy personelu. Robi się dyskusja na temat irracjonalności i bezzasadności przepisów w normalnym życiu, w której jednak nie biorę udziału. Stoję zmęczona, zła, opierając się na lasce. Jestem niepełnosprawna i wiadomo, że sama w życiu manekina nie rozbiorę. Zastępca zastępcy, niezadowolona z przypadkowego zgromadzenia w renomowanym w końcu sklepie, sama rozbiera manekina łamiąc tę tragiczną PROCEDURĘ. Rozbieranie trwało jakieś 1,5 minuty.  

                                    Na znak protestu chciałam sukienki NIE kupić, ale kupiłam. Kupiłam jednak sukienkę w rozmiarze „M”, a więc nie tę z manekina. Wychodząc ze sklepu przypadkowo się obejrzałam; zastępca zastępcy życzyła mi wzrokiem przynajmniej spadnięcia ze schodów.

 

Tak jakbym, kurde, nie miała innych problemów w życiu.

 

The bad girl.

                                         Książka bardzo znanego i cenionego w świecie Mario Vargas Llosa. Nienajnowsza już, ale dopiero teraz odkryłam. Ciekawa, dowcipna, oryginalna. Dobrze napisana. Jak to zwykle u tego autora zresztą .Historia naprawdę intrygująca, dziejąca się w latach pięćdziesiątych, pełna scen poświeconych obsesji seksualnej. Przeczytałam w zasadzie jednym tchem.

                                         Książka nie tylko mnie spodobała się i myślę, że może to być znakomity wprost prezent pod choinkę!

„Mario Vargas Llosa’s perversely charming new novel isn’t among his major books — it lacks the depth ofConversation in the CathedralAunt Julia and the Scriptwriter or even the more recent and less successful The Feast of the Goat— but it is irresistibly entertaining and, like all of its author’s work, formidably smart. Its story of romantic and sexual obsession is characteristic of Vargas Llosa, as are its two principal characters: the narrator, Ricardo „Slim” Somocurcio, an amiable man whose ambitions extend no further than „a nice steady job that would let me spend, in the most ordinary way, the rest of my days in Paris,” and the woman — we don’t know her real name until a few pages from the end — whose „indomitable and unpredictable . . . personality” wholly captivates him.

It is commonly assumed that Vargas Llosa’s male protagonists are autobiographical, as often is obviously the case, but resemblances between him and Ricardo Somocurcio pretty much end with their mutual admiration of women and vexation over Peruvian culture. Ricardo’s lack of drive, on the other hand, scarcely mirrors his creator’s powerful ambition. American readers may not fully appreciate what a force Vargas Llosa is in his native Peru, where he spends about a quarter of each year. He enjoys a prominence — literary, social, cultural, political — that no American writer could dream of achieving. Not only is he by far Peru’s best known writer, of fiction and nonfiction, he also writes a regular, highly influential column for El Comercio, the country’s premier newspaper, he was a serious candidate for the presidency in 1990 (he was defeated by the now disgraced Alberto Fujimori), and he is a familiar, adored figure to millions of Peruvians”.

Jonathan Yardley’s e-mail address is yardleyj@washpost.com.

 

 

Proza życia.

                                         Na dworze +12 stopni, a wszędzie wiszą Mikołaje oraz ozdoby świąteczne. Jakoś nie gra to jedno z drugim. Za żadną cholerę. I pomyśleć, że są CIĄGLE ludzie, którzy ocieplenie klimatu uważają za fanaberię!

Muzyczka „ jingle bells” po raz chyba setny leci w radiu, tym razem dopasowana do sprzedaży majonezu.

Brzuch w nocy bolał mnie wprost tragicznie. Spałam jakieś 3 godziny.

Nasz 80-letni sąsiad wyglądający jak „dead man walking” bezskutecznie czeka na śmierć, aby dołączyć do swojej ukochanej żony.

W sklepach tłumy poszukujące prezentów, które się już w styczniu zwyczajnie wyrzuci. Albo podaruje w przyszłym roku komuś innemu.

Mój mąż zapracowany i zajęty do granic możliwości.

Moja mieszkająca w Polsce mama już uległa typowej, głupiej i niepotrzebnej panice świątecznych przygotowań.

Setki tysięcy karpi, gęsi i indyków czeka na śmierć w imię jakiś tradycji. Nikt im nie okaże tak powszechnego podobno, chrześcijańskiego miłosierdzia i egzekucja jest nieodwołalna.

W autobusie spotkałam grubego, spasionego Mikołaja, który wręczył mi speculosa.

W Iraku znowu 50, 60, 80 ofiar śmiertelnych. Who cares?

Za chwilę pojawi się u mnie nasz lekarz domowy, aby dać mi cotygodniowy zastrzyk, po którym będzie strasznie chciało mi się wymiotować.

W radiu, telewizji, gazetach w spotach reklamowych nagle wszystko jest prawie gratis.

Słowo „promocja” nabrało prawie filozoficznej głębi.

Normalni z pozoru faceci chodzą po mieście w czapkach mikołajowych i wcale się nie przejmują, że wyglądają po prostu żałośnie.

Wszyscy zgodnie marzą o The White Christmas, ale jak tutaj spadną 2 milimetry śniegu, ulegają powszechnej paranoi, paraliżując niemalże cały kraj.

Och życie… .

 

Totalna porażka.

Niestety!

                       Totalna porażka. Nie udało mi się być dzielną. Byłam znowu bardzo smutna i bardzo samotna. I się smuciłam, i wydziwiałam, i piwniczkę z winem (po części) opróżniłam.

Ach ta moja miłość!

Pasuje do niej wiersz poety, którego nie znam zbyt dobrze, ale sprawę trafnie ujął:

„ Nie lękaj się mnie,

jestem twoim,

ale

nie jestem przechodniem ani żebrakiem,

jestem twoim władcą,

na którego czekałaś,

i teraz wchodzę

w twoje życie,

żeby nie wyjść już nigdy,

kochana, kochana, kochana,

żeby zostać”.

                                      (P.Neruda).

 

Szczęście.

Szczescie.

Skaleczone

Podrapane

Delikatne

Rozedrgane

 

Szczęście moje wypłakane.

 

Mgłą okryte

Deszczem myte

Łzami tkane

 

Szczęście moje wypłakane.

 

Czułe

Własne

Moje

Chciane

 

Szczęście moje wypłakane.

 

Piękne nocą

W sieć schwytane

 

Szczęście moje wypłakane.

 

Rogier van der Weyden.

                               Bardzo fajny i miły weekend. Niedzielne popołudnie spędziliśmy w nowootwartym u nas muzeum o wdzięcznej nazwie „M”. Sporo muzeów już w życiu zwiedziłam, od Nowego Yorku po różne mniej lub bardziej znane muzea europejskie, a więc mam jako taką skalę porównawczą. Budynek nie jest duży, ale bardzo, bardzo piękny. Oryginalnie architektonicznie zaprojektowany. Ciekawie i niekonwencjonalnie, a bez wydziwiania. Osobiście naprawdę bardzo lubię muzea. Można bowiem na cały dzień przenieść się do innego świata, do innej rzeczywistości, innych realiów i zapomnieć chociaż na chwilę o dniu dzisiejszym. Koneserem malarstwa niestety nie jestem, ale podziwiam szczerze niektórych artystów.

                              A propos samej wystawy: Rogier van der Weyden należy do czołowych przedstawicieli tzw. Vlaamse Primitieven. Uprawiał głównie malarstwo religijne, a jego zasługą to wprowadzenie elementów emocji do scen religijnych. Co ciekawe był uznanym malarzem także w trakcie swojego życia, a jak powszechnie widomo niewielu twórców to spotyka. Niektórzy biedowali i cierpieli nędzę, gdy aktualnie ich dzieła kosztują miliony. I co im z tego. Ano nic. Taki Vincent Van Gogh nie przymierzając. Wrażenie? No cóż, ten typ malarstwa, to nie jest my cup of tea, ale w sumie ciekawa i interesująca ekspozycja. Co sprawia, że ludzie ciągle, tłumnie chodzą oglądać dzieła człowieka, który już od ponad 600 lat nie żyje? Jest w końcu na świecie tylu innych malarzy. Według mojej skromnej opinii lepszych od niego. Ale ja się nie znam.

                               Generalnie naprawdę warto było. Niestety cafetaria, jak na flamandzkie warunki jest beznadziejna; brudna, byle jaka, a wybor dań naprawdę minimalistyczny. A szkoda, gdyż chcielismy połączyć coś miłego dla ciała z czymś miłym dla duszy. Lub odwrotnie.

                                A teraz proza życia. Mój mąż właśnie leci do Bostonu, a więc samotność, jak zawsze, da mi się nieźle we znaki. Postanowiłam jednak za bardzo tym razem nie wydziwiać i nie smucić się. Czy mi się uda?

                               Pewno nie. Jakby co, to piwniczka z winem jest gotowa do niesienia mi niezbędnej pomocy.