Archiwa miesięczne: Luty 2010

Odrobina feminizmu.

                          Odwiedziła nas moja bardzo stara przyjaciółka. Znamy się naprawdę dobrze i blisko jeszcze z poprzedniego wieku, a więc ponad 100 lat.

                         Zobaczyłam na własne oczy co z inteligentnej, czarującej, oczytanej i ciekawej świata i życia kobiety zrobił toksyczny związek. Świeci ona tylko światłem odbitym. Obsługuje, prasuje, dogadza, zgaduje myśli i spija mądrości z ust ukochanego powtarzając je (niestety) jako własne. Przylatując do nas przygotowała, zdrowemu na ciele i umyśle mężczyźnie, zestawy obiadowe na cztery dni, opisała je dokładnie i zamroziła. Ale…..zapomniała przeżuć ! Nie przygotowała jedynie obiadu niedzielnego (cokolwiek to oznacza), gdyż ten przyszła i ugotowała dla księcia jej (sic!) siostra.Taki rodzaj współczesnej niewolnicy; współczesnej, ponieważ ona sama zarabia więcej od niego. I to prawie dwa razy.

„Ależ te baby są jednak głupie” skwitował, tym razem chyba jednak nie bez podstawnie, mój mąż.

                         Przyleciała sama, gdyż on z jakiegoś tajemniczego powodu samolotem nie lata, samochodem dla niego za daleko, a autobusem zbyt męcząco. A niech żesz to!

                        Nawet w kwestii tak ważnej i wspólnej jak antykoncepcja podjął arbitralną decyzję dopuszczając (z powodów religijnych) tylko jedną, naturalną metodę regulacji urodzeń. Metoda ta, btw, tutaj zwie się „rosyjską ruletką”.

                       Moja przyjaciółka w zamian nie dostaje absolutnie nic. Żadnego wsparcia, pomocy, dobrego słowa czy czułego gestu. O takich ekstrawagancjach jak jakiś np. kwiat czy upominek nawet nie wspomnę. Jedynie raz w roku wyjeżdżają razem na tydzień w góry, gdzie on jako człowiek pierwotny dobrze się czuje.

                      Dodam jeszcze, że facet jest pod każdym względem nieciekawy, prowincjonalny i przeciętny. Naprawdę bardzo, ale to bardzo mało sobą reprezentuje. Taki zwykły d*pek jakich wielu na każdym kroku.

                     Obie, rozstając się na lotnisku, płakałyśmy, pewnie każda z nas z innego powodu. Okazało się, że zdrowa, całkiem atrakcyjna, zawodowo spełniona kobieta zazdrości tej chorej i tej, w moim mniemaniu, absolutnie beznadziejnej.

Szczęście to jednak niezwykle względna i skomplikowana rzecz.

                    I tym głęboko filozoficznym i równie głęboko odkrywczym akcentem kończę na dzisiaj.

 

Smutek.

Smutek.Spada nagle

Zawsze na cztery łapy.

Cicho i bezszelestnie.

 

Ogarnia ciało

I duszę.

 

Przygniata radość

I miłość.

 

Obnaża

Ból istnienia.

 

Cicho i bezszelestnie

Gasi pragnienia.

 

Tłumi

Blask w oku.

 

Cicho i bezszelestnie

Zabija.


Krok po kroku.

 

Samo życie. 32

                                  No tak, tyle planów, szukania w necie, tyle zabiegów organizacyjnych, a tu tak zwyczajnie spadł śnieg i do Lille wcale nie pojechaliśmy! I to w żadnym wypadku nie z powodu stanu mojego zdrowia. Uznaliśmy zwiedzanie miasta, brnąc przez śnieg i walcząc z temperaturą -8 stopni, za bezsensowne. Ja ledwo człapię nawet bez tego śniegu.

                                  Było mi, rzecz jasna, trochę przykro, ale od czego są końcu racjonalni naukowcy w domu: ”Przecież to Lille się nigdzie nie wyprowadzi, prawda?”

Prawda.

 

Prywatny święty.

                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                   

                                                   Dzięki !!!!!!!!!!!!!!!!!!

 

Swiety Walenty.    

Mar adentro.

                                           Długo, bardzo długo, lata, a nawet wieki całe opierałam się oglądaniu tego filmu. I słusznie. Przeczucie mnie nie myliło, chociaż nie mogę powiedzieć, że żałuję. Zrobił na mnie ogromne wrażenie. Tym bardziej iż wiem, że cała historia wydarzyła się naprawdę. Przez kilka dni i nocy towarzyszyły mi niemal bezustannie obrazy z tego dzieła i brzmiała w głowie piękna, tak na marginesie, muzyka.

                                            Temat jest mi bardzo, ale to bardzo bliski. Ja, podobnie jak bohater filmu, także jestem uwięziona w swoim ciele, chociaż nie w tak drastycznym jak on stopniu. Ba, w porównaniu z nim, można powiedzieć, że jestem osobą prawie pełnosprawną! Także ja wielokrotnie myślałam, aby się z tego ciała wyzwolić. Bohater nie może jednak zrobić tego sam. Jego paraliż jest prawie całkowity i skazuje go na szukanie pomocy także w godnym przeniesieniu się na ten drugi, ponoć lepszy ze światów. Jedno zdanie z tego filmu jest w jakimś sensie moim motto życiowym, chociaż dopiero teraz zdałam sobie z tego sprawę: „When you depend so much upon others, you learn to cry with a smile”.

                                            Film jest mądry, pełen takiej specyficznej atmosfery, która potrafią osiągać chyba tylko Hiszpanie lub Włosi. Zadaje mnóstwo pytań trudnych, niełatwych, ale według mnie, daje także na te pytania odpowiedzi.

                                            “The film’s conclusion, a recreation of the videotaped last words and death of Sampedro, appears harshly clinical given the poetic spirituality which precedes it, yet despite this downbeat ending, especially in the time of hopeful stem cell research advocate Christopher Reeves, „The Sea Inside” impresses with its humanity”. (Laura Clifford).

“Mar adentromust see !

 

Walka.

                                   Codzienna i uciążliwa. Czasami wygrana, czasami przegrana. Walka nie o zaszczyty, nie o pieniądze, uznanie czy prestiż. Nic z tego. Beznadziejna, codzienna walka z moim ciałem o wstanie z łóżka. Tak prozaiczna, że chyba nawet trochę śmieszna.

                                  Zasnęłam około godziny 03.00. nad ranem. Obudziłam się o 05.00. z powodu ogromnego bólu. Po łyknięciu niedozwolonej, podwójnej dawki leków, spałam jak nieprzytomna do 09.00. Nie słyszałam nic, absolutnie nic i nikogo. Taki wymuszony farmakologicznie sen nie jest zdrowy i nie daje żadnego wypoczynku. Niestety. Nawet teraz z trudem kontaktuję i ciężko zbudować mi jakieś konkretne zdania. Po raz pierwszy, nad ranem zdrętwiała mi prawie cała, lewa połowa mojego cudownego ciała. Na razie nie wiem co to oznacza. Na razie nie chcę także tego wiedzieć.

Cholera.

 

Powinność.

 

                             Tak, wiem Kochanie, że się o mnie martwisz. Wiem także, że już w ubiegłym tygodniu powinnam była zadzwonić do szpitala i umówić się na operację. Powinnam dawno już wykonać ten jeden telefon. Tymczasem jest piątek późny wieczór, a ja nie zadzwoniłam. Mea culpa !

Tak, tak obiecuję zadzwonić w poniedziałek.

                             Wiem, że szkodzę sama sobie. Powinnam być rozsądniejsza i mądrzejsza. Bardziej odpowiedzialna. Powinnam więcej myśleć o sobie i o konsekwencjach niemądrych decyzji. Powinnam wiedzieć, że im szybciej to załatwię tym dla mnie lepiej. Powinnam to i powinnam tamto. Przepraszam, że jestem taka beznadziejnie niemądra i zwyczajnie się boję.

                            Wiem, że masz rację.. .  I to chyba denerwuje mnie najbardziej.

 

Terapeutyczny wypadek.

                                           Terapeutyczny wypadek? Therapeutisch ongeval. Tak to naprawdę brzmi. Taki rodzaj współczesnej nowomowy, bla, bla, bla, prawniczego żargonu mający na celu….. no właśnie co? Ukrycie bolesnej prawdy, która zwyczajnie brzmi: błąd w sztuce medycznej. Nic innego.

                                           Otóż okazuje się, po konsultacji z rzecznikiem praw pacjenta, że być może jestem ofiarą takiego właśnie błędu. Moja grudniowa (z 2008 roku) operacja była jak do tej pory 7 razy poprawiana. Ósmy raz uskuteczni się w lutym i ciągle nie ma poprawy. Wręcz przeciwnie, mój stan się pogarsza w wyniku najprawdopodobniej błędnie przeprowadzonego zabiegu. Sprawę oddałam do prawników. Na szczęście w tym kraju istnieje specjalny oddział do tego typu problemów w naszej ubezpieczalni. Ludzie ci, co ważne, są także przez tę ubezpieczalnię opłacani. Po pierwszym, wstępnym spotkaniu przypadek mój został zaliczony do wartych rozpatrzenia. Najważniejsze jest jednak pytanie: czy chodzi o komplikacje czy o błąd w sztuce?

                                           Ja doskonale wiem, że wszyscy popełniamy błędy, lekarze także i przyznaję im do tego pełne prawo. Chodzi mi jednak o sprawiedliwość, o przyznanie się i uznanie błędu. O wzięcie pełnej odpowiedzialności za swoją pracę jakakolwiek by ona nie była. Chirurg olał mnie kompletnie. I to we flamandzkiej służbie zdrowia, która według różnorodnych badań jest uważana za jedną z najlepszych na świecie! Musiałam zmienić duży, renomowany szpital uniwersytecki na mały, zwykły, regionalny. Zwykle pacjenci robią odwrotnie. Dla mnie sprawa jest o tyle trudniejsza, że mieszkam praktycznie obok tego uniwersyteckiego, a mam spore kłopoty z przemieszczaniem się.

                                           Szczęście w nieszczęściu: w Belgii pacjent nie jest pozostawiony sam sobie w takiej sytuacji. Nie wiem jak się przedstawia ten problem w innych krajach. Wspomniani wyżej ubezpieczalniani prawnicy będą bronić i reprezentować mój przypadek. Oczywiście nie jestem naiwna; bronią także, a może przede wszystkim, interesu ubezpieczalni, ponieważ to właśnie ona za wszystko płaci. A kwoty są ogromne.

Czy mam szanse na uznanie moich racji? Nie wiem. Cała procedura wg. wstępnych obliczeń potrwa prawie (sic!) ROK.

                                          Czuję się z tym źle i okropnie. Jakby podwójnie pokrzywdzona; nie tylko z powodu ciężkiej choroby, ale także z powodu być może ludzkiej nieuwagi, bezmyślności czy niekompetencji. Jestem rozżalona, rozgoryczona i zwyczajnie ud**iona. Oliwy do ognia dolał kompletny, ale to kompletny brak poczucia jakiejkolwiek winy u chirurga. Arogancja i sprawianie wrażenia, że jest się wszechwładnym i ponad prawem. Ano poczekamy, zobaczymy. A wystarczyłaby chociaż odrobina zainteresowania, współczucia czy próba szukania rozwiązania z jego strony i nie byłoby wcale całej sprawy. Nie jest to bowiem pierwsza nieudana operacja w moim życiu. Niestety. Ale nigdy, przenigdy nie miałam żadnych roszczeń, gdyż ZAWSZE widziałam, że lekarz zrobił naprawdę wszystko co mógł tylko się nie po prostu udało.

 Ach, życie moje…..