Archiwa miesięczne: Maj 2010

Psu na budę.

                                         Moja mama wyszła ze szpitala po ponad dwutygodniowym pobycie. W tym czasie przeszła na „drugą stronę” dwa razy i dwa razy przywrócono ją do świata żywych. Według lekarzy aktualnie nie istnieje zagrożenie dla jej życia. Aktualnie. Jak długo trwa, do jasnej cholery, „aktualnie”?

                                Jestem ciągle w szoku i przyznaję, że spanikowałam. Psu na budę ta cała moja psychologiczna wiedza. Wszystko stało się tak nagle i tak niespodziewanie. I co z tego, że jest już starszą panią skoro jeszcze nie jest staruszką? Ani fizycznie, ani tym bardziej psychicznie. Mama jest mentalnie młodsza od swoich rówieśniczek o jakieś 20 lat. Ma jeszcze tutaj bardzo, ale to bardzo wiele do zrobienia i do powiedzenia. Może brzmię trochę patetycznie, ale taka jest prawda.

Wszyscy mamy matki i wszyscy musimy je kiedyś stracić. Banał, ale także esencja życia.

„Vita enim cum exeptione mortis data est; ad hanc itur”. Czyli:” Życie bowiem zostało dane pod warunkiem śmierci; ku niej idziemy”. Hardcore.

                              Żałuję, że tyle czasu i energii straciłam na sporach z nią o przysłowiową szmatę, na sporach o rzeczy nieważne i trywialne. Myślę, że za mało pokazuję jej jaka jest ważna, mądra i potrzebna. Za mało poświęcam jej uwagi, troski i zainteresowania. Za mało koncentruję się na sprawach istotnych, a za dużo na pierdołach. Gubię gdzieś w zalewie życiowej sieczki i badziewia sprawy naprawdę ważne i jest mi szczerze przykro z tego powodu. Powinnam być mniej egoistyczna. Jeszcze nie jest za późno jak się okazuje. Przysięgłam sobie, że to się musi zmienić. I dlaczego jestem taka durna i nie wiedziałam o tym wcześniej? Nie wiedziałam? Halo. Mea culpa.

                                   Wczorajsze święto przeżyłam intensywniej niż zwykle myśląc o tym, że mogło ono przebiegać zupełnie inaczej.

 

Skrzydła.

Skrzydla.

Dodaj mi skrzydeł

Niech przeniosą mnie

Nad przepaścią

Zwaną życiem.

 

Dodaj mi skrzydeł

Niech uniosą mnie

Wysoko

Aż stanę się niewidzialna

I przeźroczysta jak wiatr.

 

Dodaj mi skrzydeł

Niech sprawią, że poszybuję

Daleko.

Do nikąd.

Do świata

Którego nie ma.

 

Dodaj mi skrzydeł

I połam je.

Niech szybują sobie beztrosko

Daleko.

Do nikąd.

Aż staną się niewidzialne

I przeźroczyste jak wiatr.

 

Bez ostrzeżenia.

                                      Wróciliśmy cali i zdrowi do domu. Niestety nie jestem w stanie opisać moich wrażeń. Muszę jakoś dojść do siebie. We wtorek po południu prawie zmarła moja mama. Sama nie wierzę w to, co piszę. Tylko szybka i naprawdę dobra oraz profesjonalna akcja lekarzy przywróciła akcję serca. Dzięki Wam doktory w szpitalu w Rybniku!

                          Moja mama nie jest starą, schorowaną staruszką i nigdy, ale to przenigdy nie skarżyła się na serce. Owszem miewa różne dolegliwości związane głównie z wiekiem, ale serce zawsze biło jak przysłowiowy dzwon.

A więc tak szybko i tak nagle wszystko może się skończyć?

Tak po prostu i tak bez ostrzeżenia?

 

Bez żadnych wcześniejszych znaków i symptomów?

Czy mało masz Boże ludzi naprawdę schorowanych, którzy nie chcą już dłużej żyć?

Naprawdę mało?

Rozejrzyj się do jasnej cholery uważnie dookoła.

                       Jedno pocieszenie: mama twierdzi, że umieranie jest całkiem przyjemne, tak jakby cały ciężar spadł lub spłynął z ciała gdzieś na ziemię. Nic ją nie bolało.

                      Ale na razie zwyczajnie muszę trochę o tym wszystkim zapomnieć i trzymać się jakoś jutro w szpitalu.

 

 

Obczyzna.

                               Jak się nic nie zmieni to jutro wyruszam do Polski. Jadę napakowana medykamentami „na zapas”. Nie było nas tam przez 2 lata, ale generalnie mieszkam poza krajem lat ponad 20, stąd pewnie bardziej stał się on w jakimś sensie „obczyzną”. W Polsce zmienia się bardzo wiele, ale rzecz jasna to nic odkrywczego i banał na dodatek. Niektóre zmiany ogromnie mnie cieszą jak na przykład to, że mamy aktualnie nową autostradę prawie do domu mojej mamy. Pierwszy raz z niej skorzystamy. Hip, hip hura!

                        Pisałam już na tym blogu o wrażeniach z ostatniej wizyty, a mianowicie o pewnym wg. mnie i wg. tutejszych, dobrych obyczajów, zapomnieniu podstawowych zasad savoir-vivre. Mam na myśli nie wyłączenie telewizora kiedy ma się ZAPROSZONYCH gości. Zabrzmię tutaj jak prawdziwa stara baba, ale kiedyś było to naprawdę nie do pomyślenia. Zobaczymy jak będzie tym razem.

                          Trudno jest uchwycić ten moment, kiedy człowiek dochodzi do wniosku „to nie jest już mój kraj”. I wcale nie musi być to smutne czy jakoś melodramatyczne. Zależy on (ten moment) od ogromnie wielu czynników: od wieku, wykształcenia, predyspozycji językowych, sytuacji i rodzinnej i materialnej, ale także od inteligencji. Od tego jak flexible się jest i jak bardzo chce się i jak bardzo jest się w stanie zintegrować z nowym społeczeństwem. Tak na chłopski rozum trzeba naprawdę umieć sobie uzmysłowić, że schabowy i ogórek kiszony to jednak nie są jedyne dobre potrawy na świecie, chociaż można nadal je lubić. Znam takich, którzy tak w zasadzie to nie mieszkają nigdzie, ani w kraju swojego urodzenia, ani za granicą. Poważny dramat. Wśród naszych bliskich i znajomych sporo jest spoza Belgii i wszyscy, ale to wszyscy po jakimś czasie dochodzą do tego samego wniosku, a mianowicie, że nie są w stanie powrócić do swojego kraju. Dotyczy to nawet szowinistycznych bezgranicznie z natury Francuzów. Ale to chyba jest temat na zupełnie inne opowiadanie.

                     Bardzo dawno temu o ojczyźnie tak niezwykle trafnie napisała Najukochańsza z poetek:

„Polsko, księżycu mój biały,

Który o byt swój walczysz wśród eteru,

Choć już jesteś, księżycowym zwyczajem,

Wzdłuż i wszerz poorany

Setkami kraterów….”

 

                             Na razie życzę sobie miłej podroży i tego, aby moje zdrowie było w stanie ją jakoś znieść. Amen.

 

Happy patient.

                            Szczęśliwie nie korzystam z polskiej służby zdrowia. Wiem z prasy oraz z rozmów ze znajomymi i z rodziną, że nie jest dobra, a wręcz można śmiało powiedzieć, że jest fatalna.

                   Jedną z bolączek są długie kolejki do lekarzy……. chociaż myli się ABSOLUTNIE każdy kto myśli, że tutaj takowych nie ma. Do mojego specjalisty czeka się na wizytę około 4 miesięcy. I nie wiem, czy pacjenta zadowala tłumaczenie, że to specjalista światowej sławy. Wtf, elegancko rzecz ujmując. Jak na damę zresztą przystało. Fakt, że jako stary, czyli długoletni (dla jasności) pacjent, mam taki status „zielonej karty” (nazewnictwo własne) i kiedy jest ze mną bardzo, bardzo źle to wysyłam do niego maila lub dzwonię zwyczajnie do sekretarki i widzę się z nim za 1,2 dni.

                   A tu bardzo proszę, ladies and gentelmen, znalazłam proste i własną głowę daję, że skuteczne rozwiązanie tego problemu:

 

Happy patient.