Archiwa miesięczne: Kwiecień 2011

Na zagrodzie.

                             Chociaż kwitnących ogrodów specjalnie nie lubię i cierpię na chroniczny i nieuleczalny brak tzw. “zielonych palców” zakwitło u nas w tym roku przepięknie. No i jest.

Na zagrodzie.

 

No i fajnie.

 

Anioły.

Anioly.Anioły

Nie spadają z nieba.

 

One wiszą pod sufitem

Kołysząc się beztrosko

Przyczepione kolorowymi nitkami.

 

Czasami jednak któryś się zerwie

I ot tak po prostu zleci

Na ziemię

 I leży

Bezradnie próbując skleić złamane skrzydła.


Cierpienie nieszlachetne.

                                    “Cierpienie uszlachetnia” praktycznie od dziecka słyszałam i to wszędzie taką teorię. Wymyślił ją chyba ktoś, kto tak naprawdę nigdy nie cierpiał. Tego ktosia może czasami bolał ząb lub głowa, ale powtarzam nigdy nie cierpiał naprawdę. Tak samo, głowę daję, że mechaniczną depilarkę do usuwania włosów np. na nogach wymyślił facet.

                                    Cierpię zawsze, bez przerwy, dzień i noc od wielu lat i zgodnie z tą teorią powinnam być człowiekiem najszlachetniejszym na świecie. Samo chodzące dobro i miłość bliźniego. Miód i malina, czy jak to się tam potocznie mówi. NIEPRAWDA. Skoncentrowana i jakby zapatrzona w swoje nieszczęście często nie zauważam bólu i cierpienia innych. Własna choroba potrafi przesłonić naprawdę wszystko i wszystkich. Albo zwyczajnie te cierpienia bagatelizuję. Albo, o zgrozo, zdarza mi się pomyśleć „niech inni także trochę pocierpią”. Straszne? Przestraszne. Zatrważające wręcz. Sama jestem tym przerażona, gdyż tak w rzeczywistości to żadna prawdziwa bitch ze mnie.

                                  Przed kilku laty moja serdeczna przyjaciółka, w wypadku, straciła jedynego syna. Zdrowe, bardzo młode, pełne energii życie zgasło w ułamku sekundy. Cierpienia i rozpaczy mojej przyjaciółki nie podejmuję się opisać. Ale czy przez to stała się ona wrażliwszą osobą? Nie. Wręcz przeciwnie. Jak sama twierdzi, razem ze śmiercią syna, zmarł w niej samej jakiś rodzaj wrażliwości na ludzką krzywdę. Poruszają ją jedynie wielkie katastrofy z tysiącami ofiar, w szczególności dotykające dzieci, jak np. trzęsienie ziemi na Haiti.

„Cierpienie, gniotąc nas, człowieka zmienia w głaz”. To Jan Sztaudynger. Święte słowa.

                                   Ale podobno „czas leczy rany”. Nie leczy. Jedynie je trochę zabliźnia. Czasami wystarczy moment, jakieś słowo czy sytuacja, aby prawdziwie głębokie rany zaczęły krwawić na nowo. Ludzie autentycznie zranieni wiedzą doskonale o czym piszę.

Obie, oczywiście, cierpimy inaczej, a efekty są jakby podobne lub wręcz prawie takie same.

                                   Na dodatek presja społeczna sprawia, że z cierpieniem nie należy się obnosić. Jest ono tak „prywatne”, czy być może nawet tak wstydliwe, że powinno zostać głęboko ukryte. Pytam się gdzie? Wszystko inne, lub prawie wszystko inne jest przecież na sprzedaż. I jak widać sprzedaje się świetnie.

Niedawno w Polsce zmarł, chory na raka, jeden z lepszych aktorów. Nie tylko dobrze grał, ale był także pięknym, przystojnym mężczyzną obdarzonym niezwykłym głosem. Wielka strata. Czytałam z podziwem wprost napisane artykuły, że znosił swoją dolę z prawdziwą godnością. Bo niby jak? Bo trzeba się wkoło uśmiechać i nie pokazywać jak bardzo jesteśmy chorzy? Jak bardzo i czasami desperacko potrzebujemy pomocy? Bo wtedy nie jesteśmy już godnymi ludźmi? Kim więc? Bo być może nie pasuje to do plastikowego, botoksowego świata z szerokim uśmiechem gdzie wszystkie bez wyjątku zęby są idealnie proste, idealnie równe, idealnie zdrowe i idealnie wybielone? I co z tego, są całkowicie sztuczne i tylko na pokaz?

Do diabła z taką godnością. Wypchajcie się wszyscy; byle z godnością.

„Opuściły mnie siły

Radość odeszła bez śladu

Moje ręce błądzą

Nie znajdują rzeczy pewnych

 

Chciałbym

Aby wzleciał ptak

Aby zaszczekał pies

 

Szukam dowodów

Że coś jest możliwe”

                         (Ryszard Kapuściński).

 

? 24

                                             Przeciętnie człowiek w moim wieku śpi około 7- 8 godzin dziennie. Fajnie. Bardzo fajnie nawet. Ja, niestety śpię znacznie, znacznie mniej. Znacznie mniej niż bym potrzebowala. Logicznie rozumując mam więc dłuższe życie niż tzw. przeciętny człowiek. Też fajnie.

                             Pytanie  brzmi: a po co?

 

Even Silence Has An End.

                                      Autorki Ingrid Betancourt nie trzeba nikomu przedstawiać. Jej tragiczne losy były śledzone przez media od lat. Sama Ingrid pasjonuje mnie już od dawna, a jej książki tym bardziej. Kobieta inteligentna, elokwentna (widziałam parę z nią wywiadów), z pasjami, tajemnicza, niekonwencjonalna a przy tym całkiem ładna.

                     Książka jest gruba (ponad 500 stron!), ale akcja naprawdę wciąga. Świetnie i ciekawie napisana chociaż towarzysze niedoli zarzucają autorce nieprawdę i mijanie się z faktami. Historia jak z najlepszego thrillera, a oparta na autentycznych zdarzeniach, których prawie byliśmy świadkami.

 

The facts of her story are astounding, but it is Betancourt’s indomitable spirit that drives this very special account, bringing life, nuance, and profundity to the narrative. Attending as intimately to the landscape of her mind stuff of life-fear and freedom, hope and what inspires it. Betancourt tracks her metamorphosis, sharing how in the routines she established for herself-listening to her mother and two children broadcast to her over the radio, daily prayer-she was able to do the unthinkable: to move through the pain of the moment andas she does to the events of her capture and captivity, Even Silence Has an End is a meditation on the very  find a place of serenity”.(Editorial reviews). 

Od początku zaciekawił mnie i spodobał mi się sam tytuł:

Even Silence Has an End”.

Silence.

 

Szpitalna paranoja.

                              No bo cóż innego. Idę na najzwyczajniejszą w świecie, kontrolną wizytę do szpitala. Czysta rutyna gdzie nic, ale to absolutnie nic złego mi się nie stanie. Spotkam się na „pogawędce” (wg. mojego męża) z moim profesorem. To jest jeden z najmilszych i  najsympatyczniejszych lekarzy jakich w życiu widziałam. A przy tym mądry, wyważony, kompetentny i to the point. Czegóż więcej można oczekiwać? Niczegóż. Żaden, z czasami średnio douczonych, asystentów nawet na mnie nie spojrzy! No way.

                     A ja co wyrabiam? Nie śpię, nie jem, mam biegunkę. Dobre dla figury, ale nie dla mojego samopoczucia. Jestem cała roztrzęsiona i mam spore problemy z koncentracją. Miewam koszmary, na użytek własny, zwane szpitalnymi. No ludzie.

Nic, tylko zwariowałam kompletnie.

 

„Gdy spośród gromów słońce się wynurzy,

Cieszą się krzaki jaśminu i róży,

I tylko jeden krzak – nerwów człowieka –

Zmęczony, zwisa po przebytej burzy”.

                                                   (MPJ)

 

                                     W tym szpitalu posiadają także spory oddział psychiatryczny i kto wie może i najwyższa pora na wizytę także w nim?