Archiwa miesięczne: Lipiec 2011

Na zdrowie.

Na zdrowie.Kieliszek

Pierwszy,

Drugi

I trzeci.

 

Na zdrowie!

Co słychać?

Ach jakoś leci.

Jest jeszcze także kieliszek czwarty.

Co mówisz?

Za dużo?

Zabraniasz?

No, wolne żarty.

 

 

Kieliszku tak cudny

Uśmierz ten ból

I fajnie

I miło

I ja taka cool.

Jest tych kielichów

Sporo.

Niemiara.

 

Bo wolno mi chyba?

Bo lubię i chcę.

I bedę.

 

A wszystkim wam mówię

Odczepcie się

Wara.



 

Freiburg migawki.

Freiburg1.

 Przywitał nas niestety deszczem.



Freiburg2.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Freiburg3.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Freiburg4.

 

 

Ale potem była tylko przepiękna, słoneczna  pogoda. Na zdjęciu winnice otaczające miasto. Regionalne wino jest całkiem niezłe.





Freiburg5.

Charakterystyczne dla miasta: w całym centrum płyną sobie strumyczki ze świeżuteńką i czyściusieńką wodą! 

 

Samotnica.

                                Wróciliśmy do domu z bardzo przyjemnego pobytu. Gadałam OGROMNIE dużo przez bite 3 dni i z najprawdziwszą, i z nieukrywaną przyjemnością przez ostatnie dwa dni nie powiedziałam do nikogo (nawet do psa) ani jednego słowa. Mąż pojechał do Amsterdamu i nadarzyła mi taka cudna „milcząca” okazja. Czasami jednak być fajnie tylko tak sama ze sobą.

                          Rację miał Władysław Tatarkiewicz mówiąc, że „Samotność jest przyjemnością dla tych, którzy jej pragną i męką dla tych, co są do niej zmuszeni”.

 

 

Podarunek.

Podarunek.Podaruj mi te chwile

Kiedy siedzisz nieobecny

Pocierając nieustannie

Brodę.

Podaruj mi wspomnienie

Tej nocy

Kiedy odkryłeś we mnie

Kobietę.

 

 

Podaruj mi wiatr

 

Aby unosił mnie w przestworzach

 

Lekkości bytu.

 

 

Podaruj mi tę ciszę

Która zapada w momencie

Kiedy już wszystko zostało powiedziane

A my ciężko oddychamy

Przepełnieni sobą.

 

A ja Ci podaruję

Uczucie

Ciągłego

I ciągłego Ciebie

Niedosytu.

Freiburg. 22

                                 Jutro wyjeżdżamy sobie na parę dni do Freiburga. Mąż jedzie tam służbowo, a ja jako najsłodszy w świecie balast. Byliśmy tam już wielokrotnie znam więc to miasto prawie jak przysłowiową własną kieszeń. Na dodatek mamy tam przemiłych znajomych, u których spędzimy najbliższy weekend. Fajnie.


Freiburg nie jest wprawdzie żadną Barceloną czy inną Florencją, ale z całą pewnością jest wart zobaczenia i zwiedzenia.

Aaaaaa……chorobo zostajesz w domu!

 

Dobre wrażenie.

                             „Kto zna i używa ten wie. Absolutnie super wynalazek! Szczęśliwie posiadamy znajomych na całym świecie, a także ja mam mamę i siostrę w Polsce, a więc gaworzymy sobie co niemiara. Bez żadnych konsekwencji finansowych. Skype używam do wielu lat i o ile kiedyś można było mieć spore zastrzeżenia co do jakości dźwięku i obrazu to aktualnie wszystko działa pięknie i bez zarzutu”.

                           Boże jedyny zaczynam cytować samą siebie! To chyba tak na starość ludziom się zdarza. Ale ostatnio odkryłam, że Skype jest także pięknym źródłem oszustwa. Jak inne media zresztą. Nie skypuje się bowiem spontanicznie i znienacka. Z mamą na ten przykład znacznie wcześniej się umawiamy, łykam odpowiednie prochy, poprawiam przed sesją nawet makijaż czy włosy i niejako psychologicznie przygotowuję się do rozmowy.I chociaż jestem chora czasami jak pies (tak się mówi po flamandzku) mam czas na przygotowanie się do sprawiania WRAŻENIA, że jest inaczej. Identycznie robi moja mama i tak się przecudnie oszukujemy.

Tylko jaki to ma sens?

  

Toots.

                          Toots Thielemans to bardzo znany i ceniony w świecie belgijski artysta. Człowiek ma już swoje lata, a w czasie bogatej kariery grał z największymi tego świata. Wczorajszy koncert był świetny, ale jakoś nieporywający.

 

 

Tę piosenkę Brela uwielbiam!

 

Checkup.

                              Czyli po naszemu wizyta kontrolna w szpitalu. Brzmi po angielsku jakoś tak ładniej, krócej no i międzynarodowo. Wizyta była rutynowa i zaplanowana. Na początek miła pogawędka z ulubionym profesorem, potem pobranie krwi i nasiusianie do pojemniczka, i na koniec zdjęcie kręgosłupa szyjnego. Kręgi szyjne mam przeżarte i skorodowane na całego i grozi mi to uduszeniem się. Marna perspektywa, ale fakty są faktami.

                        Nic wielkiego taki checkup, a cały mój pobyt w szpitalu trwał od 10.30. do 16.00. Tak, tak 5,5 godziny. Gdyby nie to, że uważam się za lady to klęłabym tutaj jak przysłowiowy szewc. Najpierw zatkała się kolejka do profesora. Dziwne, gdyż zwykle jest on nie tylko sympatyczny, rzeczowy i profesjonalny, ale także punktualny.I to bardzo nawet. Potem za cholerę nikt nie potrafił mi pobrać krwi i musiano do tego wzywać anestezjologa (sic!). Anestezjologa. Mam bardzo cienkie i tzw. uciekające żyły (cokolwiek to oznacza) i stad ten cały cyrk. W międzyczasie spociłam się jak świnia ze stresu, bólu, bezsilności i poczucia zmarnowanego czasu. Siniak na ręce po tym fantastycznym pobraniu przez fantastycznego i profesjonalnego lekarza ma 8,5 centymetra (zmierzyłam)! średnicy. Zdjęcie kręgów szyjnych poszło w miarę bezproblemowo.

                           Na dodatek, kiedy chciałam sobie kupić z automatu kanapkę na lunch okazało się jak bardzo mam niesprawne ręce. Trzeba być szybkim, zwartym i gotowym; wrzucić 2 euro i natychmiast otworzyć takie specjalne drzwiczki, za którymi czają się różnorodne kanapki. Z powodu mojej nieudolności operacja się nie powiodła i zapłacona kanapeczka utknęła za drzwiczkami bezpowrotnie. Ale postanowiłam walczyć o nią jak lwica. Po pierwsze to jest jedna z moich ulubionych (ciemne pieczywo z szynka, sałatą, pomidorem i majonezem), a po drugie ZAPŁACONA. Wezwano, więc odpowiedniego technika (tylko on posiada odpowiedni klucz), a ponieważ była to pora właśnie lunchu czekałam na niego 45 minut. Głodna i wściekła jak diabli.

                           Dotarłam do domu zła i zmęczona. A to wszystko tak sprawnie, gładko i z rzetelną troską o pacjenta poszło w jednym z największych, w jednym z najlepszych i w jednym z najbardziej renomowanych szpitali w Europie.