Ani ja, ani tym bardziej mój mąż nie jesteśmy “serialowi”. Nie śledzimy z zapartym tchem losów botoksowych bohaterów, nie przeżywamy ich wyimaginowanych dramatów (mamy własnych pod dostatkiem), nie przekładamy spotkań ze znajomymi, aby obejrzeć następny odcinek, (czego zresztą osobiście doświadczyliśmy). Nie chcę powiedzieć, że w oglądaniu seriali widzę coś tragicznie nagannego, ale przesadne uzależnienie się od kilku (!) seriali na dzień i restrykcyjne podporzadkownie im własnego rytmu życia uważam zwyczajnie za chore. Dostrzegam w tym jakąś formę zastępczą, erzac osobistej egzystencji. Moja osobista teściowa ma problemy z zapamiętaniem imion własnych wnuków, ale pamięta imiona imiona tych serialowych:(
Ale i nas dopadło.
„The Tudors” nakręcony w kooperacji irlandzko-kandyjsko-amerykanskiej zwyczajnie i niezauważalnie skradł nasze serca i umysły. W skrócie: to historia barwnego, niecodziennego życia i panowania króla Henryka VIII obfitująca w wiele niespotykanych w historii wydarzeń. Od wielkich, religijnych zmian w kościele anglikańskim po niespodziewane perypetie osobiste uwieńczone, jak wiadomo, ścinaniem głów. Straszne, okrutne czasy. Brrrr. Rzecz jest wyreżyserowana i zagrana po prostu świetnie. Do tego dochodzą piękne dekoracje, inteligentne dialogi, ujmująca muzyka i prawdziwa, emocjonująca dramaturgia sprawiająca, że z niecierpliwością czekamy na ciąg dalszy. Świetni, znakomici i piękni aktorzy i wiele scen, które po flamnadzku można nazwać smacznie erotycznymi. Majstersztyk po prostu. Serial nie jest w 100% historyczny, ale oparty na faktach i nie należy absolutnie na jego podstawie uczyć się historii Anglii. Od tego w końcu jest szkoła. Must see.
A tutaj mój ulubiony aktor z „The Tudors”.
Prawda, ladies and gentelmen, że wart grzechu?