Prawie nie potrafię tego napisać.
W ubiegłą sobotę wieczorem zniknął z ogrodzonego (specjalnie dla niego) ogrodu, bez najmniejszego śladu, nasz pies. Spędził z nami ponad 16 ostatnich lat swojego życia. Jak może stare (prawie 17 letnie) zwierzę, które ledwo człapało, prawie nie widziało i nie słyszało się ulotnić? Szukaliśmy godzinami i wszędzie, wszędzie, wszędzie; zawiadomiliśmy wszystkie możliwe służby, włącznie z policją, rozwiesiliśmy plakaty z informacją, zdjęciem i obietnicą nagrody. I nic. Nikt go nie widział, nikt go nie słyszał, nikt go nie znalazł.
Przecież nie mógł rozpłynąć się w powietrzu?
Podobno cudów nie ma…. .
A ja? Jestem zwyczajnie chora z rozpaczy. Wypłakałam już chyba cały ocean łez. Rozsadza mi głowę, boli brzuch i jelita. Nie mogę nic zjeść. Mam kłopoty z oddychaniem. Biorę silne tabletki nasenne po to, aby spać 2 lub 3 godziny. Nie więcej. Mam wszelkie znane mi symptomy chorób psychosomatycznych. Przełożyłam resztę egzaminów na inny termin, gdyż nawet nie pamiętam swojego nazwiska.
Mój śpiący zwykle jak kłoda mąż przewraca się całą noc z boku na bok i wstaje do pracy o 6 rano zupełnie niepotrzebnie.
Zwyczajny koszmar.
I jak przestać o tym myśleć?