Pies się znalazł. Brudny i śmierdzący, ale cały i w relatywnie dobrej formie.
Przeżył kilka dni bez jedzenia i bez picia, w temperaturze -2 st. w nocy w starej szopie na końcu dużego ogrodu daleko od domu. Jak się tam dostał, w jaki sposób opuścił nasz ogród i jak przemierzył ten całkiem spory dystans? Chyba nigdy się nie dowiemy. „Co niemożliwe jest możliwe” mawiał poeta. Uratowało go to, że strasznie skamlał i w końcu ktoś go usłyszał (po kilku dniach!). Dobrzy ludzie zawinęli go w koc, zadzwonili na policję, a ta zawiozła go do kliniki weterynaryjnej. Kiedy go tam zobaczyliśmy to nawet udający normalnie twardziela mój mąż się rozpłakał. Znalazcy odmówili przyjęcia nagrody, a więc zanieśliśmy butelkę champana i te słynne belgijskie pralinki.
Ostatnie dni kosztowały mnie chyba z 10 lat życia, że nie wspomnę o nowych zmarszczkach oraz nowych siwych włosach.
Dzięki stokrotne za to, że komuś się chciało chcieć.
Nie tacy straszni ci Flamandowie.
Niestety wraz z upływem czasu jego stan zaczął się drastycznie pogarszać. Przestał chodzić, płakał, robił kupy i siku pod siebie. Straszny, straszny dla nas widok.
Zasnął sobie spokojnie, bez bólu, w naszych ramionach w klinice zwierzęcej. Przeszedł na „drugą stronę tęczy” jak najłagodniej się dało.
Łyżka miodu w tej przepastnej beczce dziegciu.
„Dokąd idą psy gdy odchodzą?
No bo jeśli nie idą do nieba
To przepraszam Cię Panie Boże
Mnie tam także iść nie potrzeba.
Ja proszę na inny przystanek
Tam gdzie merda stado ogonów
Zrezygnuje z anielskich chórów
tudzież innych nagród nieboskłonu.
W moim niebie będą miękkie sierści
Nosy, łapy, ogony i kły
W moim niebie będę znowu głaskać
Moje wszystkie pożegnane psy.”
(Z netu).