I na nas nadeszła pora. Wyjeżdżamy na wakacje.
Na WA-KA-CJE!
Tym razem na Sardynię, a przy okazji także na Korsykę. Nigdy tam jeszcze nie byliśmy, a podobno obie wyspy są warte grzechu. Mam nadzieję, że wszystkie watahy głośnych do bólu turystów i ich równie rozwrzeszczanych pociech wróciły już do domu. Nie żebym miała „coś” przeciwko dzieciom ogólnie, ale przeciwko tym niewychowanym mam i to całkiem sporo. Tradycyjnie lecimy na tzw. elegancko zad*pie jeżeli rzecz jasna jest to tam możliwe. Ukochane laptopy i inne podobnie ukochane urządzenia zostają osierocone w domu. Będziemy tęsknić, no ale mówi się trudno. Jesteśmy egoistami i wakacje są przeznaczone tylko dla nas.
Podobno na Sardynii Sylvio B. jest właścicielem 5 posiadłości, a więc mój małżonek liczy na jakieś bunga-bunga. A niech tam! W końcu jemu także mu się odrobina szaleństwa w życiu należy i chociaż nie ma pieniędzy takich jak Sylvio jest 100 razy od niego przystojniejszy.
Ponadto:
– Postanowiłam być w formie i dobrze się czuć. Chorobo czytaj to!!!!!
– Chociaż koneksje „u góry” mam kiepskie zamówiłam temperaturę max.25 st. Z lekkim wiatrem od morza of course.
– My zaś będziemy w dobrych humorach i nastrojach skoncentrowani tylko i wyłącznie na sobie (no może z wyjątkiem tego bunga- bunga), a także lepsi i milsi dla siebie niż zwykle.
„Tacyśmy zadziwieni sobą,
że cóż nas bardziej zdziwić może?
Ani tęcza w nocy.
Ani motyl na śniegu.
A kiedy zasypiamy,
We śnie widzimy rozstanie.
Ale to dobry sen,
ale to dobry sen,
bo się budzimy z niego.”
(Wisława Szymborska).
Voilà.
Choć deszczowo