Nie da się ukryć i żadne to wielkie odkrycie, że zaczyna się grudzień. Z całego serca nie cierpię.
Po pierwsze: w najbliższy weekend zacznie podobno padać śnieg. Śliczna biała pierzynka na drzewach i krzewach, i cudnie, i być może tak oczekiwane White Christmas, a dla mnie nic innego jak areszt domowy. Bo mokro, bo ślisko, bo mogę się pośliznąć i upaść…. . Szlag by to trafił. Pozostaje jedynie nadzieja, że prognoza pogody, jak zwykle zresztą, się myli.
Po drugie: zbliża się okres świąteczny. Nastrojowa muzyka, ozdoby, Mikolaje, prezenty. Uroczo i nastrojowo. Wszyscy happy. A moja dusza krzyczy STOP. Nie lubię Świąt, Nowego Roku, tych wszystkich podsumowań, powierzchownych, wielokrotnie powtarzanych życzeń „no, a tobie to przede wszystkim dużo zdrowia”, udawanej w Sylwestra radości, kiedy w środku zwyczajnie chce mi się wyć.
Chociaż doskonale wiem, że nie można być wiecznie dzieckiem w tym właśnie okresie tęsknię do tej małej, naiwnej dziewczynki z wielkimi, zielonymi oczami, która TAK czekała na święta. Rok za rokiem. Z tego wszystkiego tylko te oczy pozostały.
Najchętniej gdzieś tak w połowie grudnia zakopałbym się pod ziemią jak kret, albo najlepiej jak niedźwiedź. Mogłabym także schować głowę w piasek jak struś, ale wtedy w „resztę” byłoby mi w grudniu trochę zimno. Wyszłabym z ukrycia mniej więcej w połowie stycznia kiedy świat jako tako wróci do jako takiej normalności.
Tak, tak. Pomarzyć można…… chociaż podobno: “Marzeniom nie należy stawiać poprzeczki zbyt wysoko”. (Paulo Coelho).
Zostań









