Że Bruksela jest stolicą Unii Europejskiej to wiedziałam, ale że ma także wspaniałe zdolności uzdrawiające dowiedziałam się dopiero kilka dni temu.
Ale da capo…. . W ubiegły weekend pojechaliśmy do muzeum w Brukseli. Wystawa malarstwa Jacob Jordaens nie specjalnie była w moim guście, ale mąż chciał ją koniecznie zobaczyć, więc się ogromnie poświęciłam. Jak na wzorową zresztą żonę przystało. (Podejrzewam, że z takimi poglądami mogłabym być niekwestionowaną, mega gwiazdą w polskim, pochodzącym z epoki lodowcowej chyba, Parlamencie).
Muzea, jak powszechnie wiadomo, mają to do siebie, że trzeba w nich sporo chodzić. No i trzeba milczeć lub ewentualnie mówić z nabożeństwem i koniecznie szeptem. Należy także mieć poważny i skupiony wyraz twarzy.
Normalnie krótkie, niemęczące dystanse pokonuję o własnych siłach. Bez kuli i bez laski. W Brukseli jednak wzięliśmy tradycyjnie wózek i tak sobie na nim jeździłam. Jestem przyzwyczajona i staram się nie widzieć tych współczujących min i zaciekawionych (aczkolwiek of course dyskretnie) spojrzeń.
Niech tam.
Po pewnym czasie, oszołomieni widokami bezwstydnych, nagich kobiet na portretach (stąd pewnie zainteresowanie wystawą mojego męża), poszliśmy zrobić najważniejszą rzecz jaką się robi w muzeum, a mianowicie poszliśmy zjeść. A po pysznym lunchu natura wezwała mnie do toalety. Czy się nam to podoba, czy nie, proza życia obowiązuje nawet tam. Zupełnie się nad niczym nie zastanawiając wstałam z inwalidzkiego wózka, poszłam hmm…. zgrabnie do ubikacji i…. usiadłam sobie na nim z powrotem. Dopiero wtedy zauważyłam pełne zdziwienia i niedowierzania miny innych ludzi. Niektórzy nawet z wrażenia przestali jeść, co biorąc pod uwagę powszechnie obowiązującą nadwagę, na dobre im pewnie wyszło.
No tak. Zupełnie nieświadomie udowodniłam sobie i światu, że cudowne uzdrowienia JEDNAK się zdarzają.
Jeżeli ktoś chciałby otrzymać moje relikwie to w prywatnym mailu podam numer naszego konta bankowego.