No właśnie. O wszystkim już pisałam. Pisałam wielokrotnie o tym, że jestem chronicznie chora, że cierpię, że gościec pomimo ogromnych wysiłków z mojej strony i wysiłków świata medycznego nadal świetnie się rozwija. Wiadomo, że spieprzył mi totalnie życie, a już z całą pewnością życie zawodowe. I pomyśleć, że kiedyś, dawno, dawno temu zazdrościłam damom takiego „siedzenia sobie w domu”. Ach głupoto ludzka.
Ponieważ nie pracuję dni mijają za dniami tak w zasadzie bez sensu. Jakoś się do tego przyzwyczaiłam i znalazłam sobie zajęcia, które ewentualnie wykonuję, ale to jednak jest wszystko „erzac cholera nie życie”.
Z zazdrością czytam o tych, co są wiecznie busy, busy, busy żyją w stresie (tak, tak), w pośpiechu, ale coś robią. Jednak ciężko wciąż czuć się pasożytem. Naprawdę. Ale o tym już także pisałam.
Wielokrotnie także rozczulałam się tutaj nad sobą i nad swoją samotnością, gdyż zapracowany mąż często służbowo wojażuje. ” To człowiek człowiekowi najbardziej potrzebny jest do szczęścia”. [ P. Holbach ]
Więc ileż można powtarzać w kółko to samo.
Mało tego. Przyznałam się również tutaj do codziennego picia wina, które niby ma ukoić moją duszę i nerwy, ale często bywa odwrotnie. Przyznaję jednak, że alkohol znacznie łagodzi ból. Żeby wszystko było jasne: nigdy nie jestem, jak to się ładnie mówi, nawalona. Czasami lekko tipsy, ale nie więcej niż większość tutejszego społeczeństwa.
No cóż, skoro o wszystkim już kiedyś pisałam to pora zakończyć tę notkę, która tak w zasadzie to już była.