.……….gdyż chora jestem zawsze.
Wczoraj, w związku z tym, że kończą się soldy, pojechałam sobie do miasta. Fajnie, tym bardziej że w autobusie jest airco. Zalig! Niestety już po krótkim czasie człapania poczułam „TO”. Nogi zaczynały odmawiać mi posłuszeństwa, stopy jakby całe w ogniu, kręgosłup również. Wiedziałam, że za chwilę się prawie nie ruszę i po prostu najzwyczajniej w świecie muszę wrócić do domu. Tylko jak?
Mąż na spotkaniu służbowym w Brukseli, do przystanku daleko, serdeczna przyjaciółka na wakacjach. Zadzwoniłam więc po taxi. Niestety, niestety z powodu remontów (ciągłych) dróg dojazd do miejsca, gdzie siedziałam był niemożliwy. No zwyczajnie d*pa zimna chociaż ponad 32 st.
Siedziałam więc sobie taka zmarnowana, smutna i nieszczęśliwa czekając na chwilę, kiedy będę mogła się poruszyć…. a tu nagle przechodzi obok mnie wybawca. Nasz znajomy sąsiad. Pomógł mi wstać i odwiózł do domu. Niby nic dziwnego ale….. on wcale nie powinien tam być! Zwyczajnie pomylił drogę i znalazł się niespodziewanie obok mnie.
No i jak tu nie wierzyć w Anioła Stróża? No jak?
Weekend zapowiada się w związku z tym niezwykle ciekawie. Będę sobie zdychać, a stery domowe oddaję mężowi. Już nie mogę się doczekać tego, co będziemy jedli. Mój mąż, ponieważ ma powiedzmy nikłe umiejętności kuchenne, gotuje „po swojemu” i bardzo kreatywnie. Ostatnio pomieszał ugotgowany makaron, ziemniaki, brokuły i ananas, potem wszystko posypał serem i upiekł w piekarniku. Pychota;) Wytrawny samak + wytrawne, czerwone wino. On nazywa to fusion kitchen. No cóż, nobody is perfect.