Taki zwyczajny, a taki fajny mimo, że z pozoru nudny. Posprzątaliśmy z grubsza dom, a potem z nieukrywanym smutkiem i nieco nostalgicznie (jak co roku zresztą) rozebraliśmy choinkę. Dzisiaj zostanie bestialsko zamordowana przez służby porządkowe (czy jakoś tak). No mercy.
Nikt nie dzwonił, ani my nigdzie nie dzwoniliśmy z wyjątkiem urodzinowego skype z moją siostrą. Nikt nas nie zaprosił, ani my nikogo nie zaprosiliśmy. Pogaworzyliśmy, ale także pomilczeliśmy sobie, zaplanowaliśmy letnie wakacje oraz poczytaliśmy zaległą prasę. W tle słuchaliśmy ukochanej muzyki. W sobotę wieczorem piliśmy białe, schłodzone wino. Przepyszne i niedrogie. No i po raz kolejny w trakcie tego picia przez nas wina umarła „La Traviata”. Szkoda jej, szkoda, szkoda.
Mąż pracował tylko trochę w niedzielne popołudnie, a ja w tym czasie czytałam książkę.
Wieczorem zrobiłam naszą ulubioną sałatę.
W nocy wiał silny wiatr pomimo tego, że megastorm pozostał w Anglii. Thank you very much wielce szanowny Mister megastormie. Złowieszczo wprawdzie trzeszczały opuszczone w sypialni żaluzje, ale co tam. Nic nie jest człowiekowi straszne jak ma supermana u boku. Ha! Ha!
Było tak sielsko i intymnie, że nawet sex był niepotrzebny, a nawet w jakimś sensie zbyteczny.
Czasami piękno i szczęście ukryte jest w tak małych, prozaicznych, a tak ważnych rzeczach.
No to Amerykę dzisiaj odkryłam.