Funkcjonuję sobie w szczęśliwym związku. Kochamy się, rozumiemy i się wzajemnie wspomagamy od lat. Jesteśmy doskonałymi przyjaciółmi i, jak nieraz nasze życie dowiodło, możemy na sobie absolutnie polegać. Oczywiście, jak wszędzie, mamy lepsze i gorsze dni (trzy razy nawet rozstaliśmy się NA ZAWSZE), ale summa summarum jest naprawdę fantastycznie. Zdaję sobie jednak doskonale sprawę z tego, że przewlekle chora żona jest sporym obciążeniem dla zdrowego jak przysłowiowy koń, wysportowanego i silnego mężczyzny. I vice versa zresztą. Wszystkie, powtarzam wszystkie aspekty naszego życia zostały podporządkowane mojej chorobie, leczeniu, szpitalom, operacjom… . Bez jednego słowa skargi czy narzekania.
Mój mąż, ponieważ organicznie nienawidzi bałaganu, sprząta z zapałem, prasuje lepiej ode mnie (nawet czasami moje szmaty), myje okna, gdyż lubi wysiłek fizyczny. Zajmuje się ogrodem. Robi duże, tygodniowe zakupy. Jest naukowcem, ale żadne prace fizyczne w domu nie są mu obce. Wręcz przeciwnie.
Żeby nie było, nie jest ideałem; roztargniony, zapracowany, zapominalski, często nieobecny. Jedzie do racy bez portfela, lub bez prawa jazdy, lub bez telefonu. Lub bez wszystkiego naraz.
No i nie potrafi gotować.
No tak, ale jaki ma to wszystko związek z tym osławionym genderem?
Ano taki, że ostatnio naczytał się on polskiej prasy z informacjami o genderze i domaga się równych praw. Dla siebie oczywiście.
Szlag by to trafił.