…..to ja sobie wyląduję w Krakowie. (Ach, ach ta poezja).
Uciekam na jakiś czas do rodzinnego domu gdzie będę rozpieszczana (czytaj karmiona i pojona) bez umiaru. Wszystko będzie dla mnie zrobione i przygotowane, a ja o nic nie będę się musiała martwić. Poddam się tej super trosce na jakiś czas. Na dodatek nie będzie mi towarzyszył cichy, kojący duszę i ciało szum wiertarek i młotów. Co za szkoda.
Poczłapię trochę po rodzinnym Rybniku, pooglądam zmiany, napiję się piwa z siostrzeńcami. A następnie ich posponsoruję. Niechże jest jakiś pożytek ze starej ciotki. Stoczę walkę z mamą o pozwolenie mi zaniesienia chociażby swojego talerzyka do zmywarki. O zaniesieniu brudnego talerza mamy nawet nie pomarzę. Przerabiałam to już bowiem dziesiątki razy. Pójdę na cmentarz i pogadam o istocie życia z tymi, których tak bardzo kochałam. Pogadam prawdziwie i intymnie bez tłumów i sztucznych kwiatów.
Po czym zatęsknię za moim domem, a przede wszystkim za moim mężem i wrócę.
Nawet nie dotknę komputera.
Let it be.