Archiwa miesięczne: Styczeń 2016

Złość.

Zlosc. A ty sobie

 Rośniesz

 I rośniesz.

 Beztrosko  rozwijasz  skrzydła.

 Zaciskasz dłonie

 I wargi.

 

 Za  chwilę uderzysz 

 W stół

 Albo i w twarz.

 


 Złość piękności szkodzi

 Powiadają.

Faktycznie.

Nieustannie i powoli.

Upodabniam się

Do złego straszydła.

 

Idealny weekend?

                 W zasadzie tak i w zasadzie to dlaczego nie?

W piątek wieczorem mąż zrobił tygodniowe zakupy i od tego momentu, przez całe dwa dni, nie wyszliśmy z domu. Sami, bez planów, bez obowiązków i bez gości. Do południa prawie w piżamach, rozmamłani i wyciszeni. Na sofach, każde z własnym czytadłem i z winem. Nikt do nas nie zadzwonił, ani my do nikogo. Nikt niczego od nas nie chciał i o nic nie pytał. W towarzystwie „naszej” muzyki i naszych myśli, w sosie własnym, odpoczęliśmy.
Zobaczyliśmy dwa, całkiem dobre filmy. W sobotni wieczór zjedliśmy (niedobrą niestety) pizzę przed telewizorem. Normalnie nie do pomyślenia.

               Jedyny, ogromny wysiłek włożyliśmy w zabukowanie letnich wakacji.


Mąż zerknął chyba tylko ze 3 razy do telefonu, a ja raz do komputera.


Lenistwo? A jakże!

Marazm? Nie!

Dekadencja? Troszkę.

Sielanka? Tak!


Szkoda, że tak rzadko.

 

Moje życie……

………. wróciło do normy tzn. mąż poszedł do pracy, a goście szczęśliwie wylądowali u siebie czyli w Austin w Texasie. Wszystko udało się świetnie i chociaż jestem wykończona i chorsza niż zwykle, jestem także bardzo zadowolona. Widujemy tych naszych amerykańskich przyjaciół bardzo, bardzo rzadko i za każdym razem kontakt mamy naprawdę świetny. 

A może właśnie dlatego, że się często nie widzimy, tak się rozumiemy i lubimy?

             Cieszy mnie, że Jezus w końcu się urodził. Naprawdę trudno wyobrazić mi sobie poród, który trwał w przeróżnych sklepach, gdzieś tak od początku listopada. Dajemy się ogłupiać jak te barany. Albo i bardziej.

             Sylwester, jak zwykle, u innych przyjaciół tym razem Holendrów, jak zwykle udany i jak zwykle wypiliśmy za dużo alkoholu.

Moje.

                     Wieczór sylwestrowy jak co roku totalnie wegetariański. Cieszy mnie to pomimo tego iż wegetarianie z nas są żadni. Tak więc, abyśmy się mogli zwyczajnie nażreć, nie zamordowano jakiegoś ślicznego zajączka czy równie uroczej sarny. W Belgii dziczyzna jest to niestety bardzo popularne sylwestrowe menu.
Sylwestra nie cierpię. Nie znoszę tych wszystkich podsumowań, bilansów i udawanej nagle radości. Zawsze wtedy dosadnie przypominam sobie jaki ze mnie loser. Nie zrobiłam tym razem absolutnie żadnych przyrzeczeń na nowy rok. I tak ich nie dotrzymam. Dokładnie jak w latach poprzednich.


                  A tutaj tymczasem, po świątecznym lenistwie i rozmamłaniu, rozpoczęła się na dobre walka. Tak, tak. Walka nie (tylko) z terroryzmem, ale w sklepach o przecenione ciuchy. Pojechaliśmy w sobotę do jednego sklepu i zwyczajnie uciekliśmy w popłochu. Bez żadnego trofeum zjedliśmy spokojnie lunch i wróciliśmy do domu. Niech żyje zdrowy rozsądek.

I właśnie tego rozsądku nam wszystkim życzę u progu 2016!