………. wróciło do normy tzn. mąż poszedł do pracy, a goście szczęśliwie wylądowali u siebie czyli w Austin w Texasie. Wszystko udało się świetnie i chociaż jestem wykończona i chorsza niż zwykle, jestem także bardzo zadowolona. Widujemy tych naszych amerykańskich przyjaciół bardzo, bardzo rzadko i za każdym razem kontakt mamy naprawdę świetny.
A może właśnie dlatego, że się często nie widzimy, tak się rozumiemy i lubimy?
Cieszy mnie, że Jezus w końcu się urodził. Naprawdę trudno wyobrazić mi sobie poród, który trwał w przeróżnych sklepach, gdzieś tak od początku listopada. Dajemy się ogłupiać jak te barany. Albo i bardziej.
Sylwester, jak zwykle, u innych przyjaciół tym razem Holendrów, jak zwykle udany i jak zwykle wypiliśmy za dużo alkoholu.

Wieczór sylwestrowy jak co roku totalnie wegetariański. Cieszy mnie to pomimo tego iż wegetarianie z nas są żadni. Tak więc, abyśmy się mogli zwyczajnie nażreć, nie zamordowano jakiegoś ślicznego zajączka czy równie uroczej sarny. W Belgii dziczyzna jest to niestety bardzo popularne sylwestrowe menu.
Sylwestra nie cierpię. Nie znoszę tych wszystkich podsumowań, bilansów i udawanej nagle radości. Zawsze wtedy dosadnie przypominam sobie jaki ze mnie loser. Nie zrobiłam tym razem absolutnie żadnych przyrzeczeń na nowy rok. I tak ich nie dotrzymam. Dokładnie jak w latach poprzednich.
A tutaj tymczasem, po świątecznym lenistwie i rozmamłaniu, rozpoczęła się na dobre walka. Tak, tak. Walka nie (tylko) z terroryzmem, ale w sklepach o przecenione ciuchy. Pojechaliśmy w sobotę do jednego sklepu i zwyczajnie uciekliśmy w popłochu. Bez żadnego trofeum zjedliśmy spokojnie lunch i wróciliśmy do domu. Niech żyje zdrowy rozsądek.
I właśnie tego rozsądku nam wszystkim życzę u progu 2016!