…….do kraju.
Będę w moim rodzinnym domu ponad tydzień. Wszystko, ale to absolutnie wszystko będzie za mnie zrobione, zorganizowane, przemyślane i podane. 5 (!) dorosłych osób i całkiem spory zwierzyniec będzie się o mnie troszczyć. Nadmiernie, ale z serca.
Nawet nieznośnie głupiutki psiak będzie mi siedział na kolanach i darzył mnie bezgranicznym uwielbieniem (dokarmiam go po kryjomu). O stertach przygotowanego jedzenia i (na szczęście) wina nawet nie wspominam. Spora cześć „Bloxa” by się wyżywiła. Serio.
Zapraszam.
W tamtejszym ogrodzie, na wydzielonej przestrzeni, żyje sobie beztrosko 5 kur (każdy z domowników ma własną) i te kury zniosą dla mnie jajka, których rewelacyjny i niezapomniany wprost smak będzie mnie prześladował jeszcze przez jakiś czas po powrocie.
Fajnie?
Tak, nawet bardzo fajnie, ale tylko na krótką metę.
Dawno już się poddałam i zrezygnowałam z walki o odniesienie talerzyka do kuchni czy z włożenia go do zmywarki. Uchowaj Boże gdybym chciała pojechać gdzieś np. autobusem. Zgroza i jeszcze mi się „coś” stanie. Pomijam fakt jeżdżenia autobusem w Belgii prawie codziennie i żadne spektakularne „rzeczy” się nie dzieją. No, ale z mamą czy z siostrą bić się przecież nie będę tym bardziej, że obie są zdrowsze i silniejsze ode mnie.
Pisałam już kiedyś, że gdybym tam mieszkała na stałe to dawno temu bym już siedziała na wózku inwalidzkim. Zresztą podobne przypadki zagłaskania i prawie ubezwłasnowolnienia człowieka chorego widuję całkiem często. Szczególnie wobec chorych dzieci. Nie jest to najlepsze rozwiązanie, ale rozumiem jego przyczyny.
Ale szkodzi nic. Cieszę się na tę wizytę ogromnie chociaż i lot, i sam pobyt mnie rzecz jasna wykończą.
A blog zostaje sobie w Belgii. Lecę oczywiście bez laptopa, a ze smartfonu pisać nie znoszę. Zresztą najprawdopodobniej nie będę miała ani chwilki tylko dla siebie.
Ciao i trzymcie się zdrowo.

(Z netu).