Przyniosłam wczoraj z apteki nową paczkę z zastrzykami. Lekarstwo jest niewiarygodnie skuteczne, czyni prawie cuda i bez niego byłabym najprawdopodobniej przykuta do łóżka na amen. Ma także stosunkowo niewiele (jak na tego typu lek) skutków ubocznych, a mianowicie dość istotnie osłabia, i tak już u mnie zaburzone, działanie systemu immunologicznego. Wszyscy więc, którzy np. kaszlą lub kichają powinni trzymać się ode mnie z daleka. W czym więc problem?
Ano w cenie. Cztery zastrzyki, a więc miesiąc kuracji, kosztuje 1100 euro. 1100 euro przez 12 miesięcy = łatwo policzyć. Kwota ogromna, z której ja na szczęście płacę marne 10 euro na miesiąc. Resztę finansuje dla mnie szczodry jak diabli podatnik belgijski.
Zastanawiam się jednakże, co bym zrobiła gdybym żyła w innym kraju?
Nie jestem durna i wiem, że nie wszędzie przecież tak właśnie jest.
Zaliczam nas do raczej dobrze sytuowanej klasy średniej, ale i tak byłby to naprawdę duży wydatek dla naszego budżetu.
Co robią ciężko chorzy ludzie niemający za sobą tak bogatej służby zdrowia?
Istnieją ich przecież miliony na tym świecie. Nic pewnie. Zdychają jak przysłowiowe psy. Dodam, że oczywiście nie jest to jedyne lekarstwo, które zażywam. Drugi zastrzyk, podawany w kombinacji z tym pierwszym, mam całkowicie za darmo i nawet nie znam jego wyjściowej ceny.
Zawsze, ale to zawsze przynosząc ten lek do domu czuję się w jakiś sposób winna. Tego, że aż tyle kosztuję, tego, że nic nie robię w sensie zarabiania pieniędzy, tego, że inni nieźle codziennie zasuwają na moje leki….. . Nic takie rozważania nie zmienią i nie poprawią, ale zwyczajnie nie potrafię uciec od tego rodzaju masochizmu.
Ach wcale nie jest łatwe, wbrew pozorom, życie pasożyta.