Archiwa miesięczne: Listopad 2013

Dlatego.

- chodź z nami. Dlaczego nie chcesz?

– dlaczego nic nie robisz?

– dlaczego nie dzwonisz, nie odpisujesz?

– dlaczego prawie wcale nie wychodzisz?

– dlaczego cię nie widać?

– dlaczego milczysz?

– dlaczego nie to i dlaczego nie tamto?

                          I jeszcze setki tych nieszczęsnych „dlaczego”. Słyszę je nieustannie.

Czasami choroba połyka całą moją energię. Wysysa ze mnie wszystkie siły i te fizyczne, i te psychiczne. Drenuje ciało, mózg i duszę. Robi ze mnie coś w rodzaju wyżętej szmaty sponiewieranej przez życie. Są dni, że ledwo starcza mi sił na wstanie z łóżka. Dosłownie.

                       Na piętro w naszym domu prowadzi 16 schodów, których liczba dla mnie czasami urasta do 160, 260…. . I tak od ponad 30 lat. Dzień za dniem, noc za nocą, minuta za minutą. No mercy. Precyzyjnie i bezlitośnie.

                    Ciągły, nieustanny, chroniczny ból skutecznie zabija chęć do życia, do zabawy, do miłości. Niweluje inicjatywę i inwencję. Wygładza mi zwoje mózgowe. Ot, takie zombi robi ze mnie, chociaż przysięgam na wszystkie świętości, że walczę z tym na ile mi mocy i łez starcza. A nawet więcej.

Oto, Proszę Państwa, dlaczego. Ponieważ jestem chora. Dlatego.

 

Vanished.

Vanished. Zabrałeś mi serce

 I duszę

 I ciało.

 Wciąż sięgasz po więcej

 I więcej, i więcej.
 I ciągle ci mało.

 

 Znikam powoli

 W tobie zatopiona.

 Jakieś obce rysy?

Inne oczy?

Włosy?

 

Czy to nadal ja?

Czy może już ona?

 

Znikam i znikam

W tobie zatopiona.


Patrzę i patrzę w lustro.

 

Zdziwiona.

 

Jesienny deszcz.

„O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny

I pluszcze jednaki, miarowy, niezmienny,

Dżdżu krople padają i tłuką w me okno…

Jęk szklany… płacz szklany… a szyby w mgle mokną

I światła szarego blask sączy się senny…

O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny…”


                          Pisał mistrz. A u mnie deszcz pluszcze nie tylko o szyby, ale także we wszystkich moich kościach. Nawet w tych najmniejszych. Chlup, chlup, chlup. Tak zwyczajnie pada sobie w środku. Kto nie wierzy, ponieważ tego nie doświadczył, ten ma naprawdę powód do radości.


                         Aktualnie siedzę w ciepłym domu (sama w końcu reguluję temperaturę), mam na sobie dwie koszulki, ciepły polar, spodnie i dwie(!) pary skarpet, w tym jedne tzw. skisocks, plus grube, futrzane kapcie i nadal w kościach jest mi zimno. Stopy, pomimo tych super skarpet, mam jak z lodu. Przyszło mi do głowy, że ja już chyba nieżywa jestem, albo ledwożywa, albo sama nie wiem jaka.

Okropność. Nic innego.

 

Natura ludzka.

                     Przemili, oczekiwani, sympatyczni goście właśnie odjechali. Było naprawdę fajnie i wesoło. Goście nie sprawili szczególnych kłopotów, partycypowali w obowiązkach, znają języki, a więc byli samowystarczalni w zwiedzaniu. Rozmowni, ale nie gadatliwi.

Ale teraz, kiedy ich nie ma jest jeszcze fajniej, chociaż nie weselej.

Dziwne to wszystko.

                   Tak na nich czekałam, tak się cieszyłam kiedy u nas byli i taka jestem szczęśliwa, kiedy ich nie ma. Chyba jednak ze mną jest jednak „coś” nie tak.

Och, naturo ludzka. Przestań się ze mną droczyć.