Nasza przemiła sąsiadka, bardzo już starszawa pani, ma w ogrodzie ogromny orzech. Często z nią rozmawiam, a więc ona wie, że orzechy wprost uwielbiam, szczególnie jeszcze te niecałkiem dojrzale. Wie także, że nie potrafię się po nie schylić. I co? Kilka dni temu dzwonek do drzwi i pełna siatka ślicznych orzechów „przychodzi” do mnie do domu. Jak co roku zresztą. Gest jest całkowicie spontaniczny i z serca.
Piękna szczodrość i empatia. Być może ktoś powie, że to bzdura i pierdoła, ale właśnie z takich pierdół składa się życie. Przynajmniej moje.
Dwoje z naszych przyjaciół właśnie przekroczyło magiczne 5 lat od operacji na raka. Oboje są oficjalnie uznani za zdrowych. Kibicowałam i wspierałam ich jak tylko mogłam i teraz jestem bardzo szczęśliwa, cieszę się razem z nimi oraz trzymam kciuki za następne (co najmniej) 5 lat. Oboje przeszli oraz przecierpieli naprawdę bardzo, bardzo wiele.
W Belgii śliczna, ciepła i słoneczna jesień. Jazda samochodem napawa pozytywną energią i pozwala chociaż na trochę zapomnieć o problemach własnych i problemach tego świata.
Moja najserdeczniejsza przyjaciółka, przy której łóżku szpitalnym spędzam g-o-d-z-i-n-y i która prawie zmarła na anoreksję, jakby pomału odnajduje siebie. Wiem, że proces jest jeszcze długi i żmudny, a sukces niepewny, ale po raz pierwszy widzę to słynne światełko w tunelu.
Kupiłam sobie czerwone buty w których, uwaga, uwaga mogę chodzić.
Prawie skrystalizował się mój wylot do Polski oraz nasz mały, coroczny break w Zeelandii.
No to teraz taka pokrzepiona i pełna joie de vivre „biegnę” do kuchni gotować obiad.
Ciao.