Ubiegły weekend nie należał do najlepszych.
Wieczorem w piątek zdechł mój komputer. Chorował już od jakiegoś czasu i nagle totalnie odmówił mi posłuszeństwa. Nie lubię kiedy ktoś dotyka mojego komputera lojalnie trzymam się więc także z daleka od komputera męża. Oprócz tego mój Windows „mówi” po niderlandzku, jego po angielsku no i on ma klawiaturę QWERTY, a ja AZERTY i pisanie zajmuje mi tam znacznie więcej czasu. O braku polskich liter nawet nie wspominam. Chcę przez to powiedzieć, że spędziłam kilka dni BEZ kompa.
Można?
Ano można.
Ale łatwo nie było.
Pisania na smartphonie nigdy nie polubiłam.
Wieczorem w sobotę potknęłam się w salonie i przewróciłam uderzając TWARZĄ(tak, tak) w stojący tam mebel. Rozwaliłam sobie nos, czoło, usta i brodę.
Wszystko krwawiło, spuchło i wyglądało okropnie. Zresztą nadal jestem
„przecudnej urody” (cyt. siostra).
Na dodatek mam uroczo sine kolana i pękniętą kość w palcu prawej ręki.
Cholera.
Mąż o mało nie dostał zawału.
W niedzielę najbardziej drastycznym wydarzeniem było gotowanie przez niego, męża znaczy się, obiadu. Jakoś jednak przeżyliśmy, a zapiekankę (różne warzywa, cebula, mielone mięso,makaron i parmezano) jedliśmy do środy włącznie. Ja zaś zamiast załogować się w komputerze, zalogowalam się potłuczona, obolała, nieszczęśliwa i BRZYDKA na sofie. No i przeczytałam romans. Tak, tak i niech żyje Danielle Steel. Pięknie, naprawdę pięknie było przenieść się w świat ludzi niewiarygodnie bogatych, niewiarygodnie urodziwych i niewiarygodnie zdrowych.
A, że się ciągle zdradzają?
Cóż, nobody is perfect. Jednak.
Dla poprawienia imidżu mogłabym napisać, że czytałam Szekspira w oryginale, ale co tam. W końcu Steel est także po angielskiemu.
Komputerek aktualnie posiadam nowiuteńki, śliczniuteńki no i śmiga jak sarenka, chociaż oboje potrzebujemy czasu, aby się do siebie przyzwyczaić i się wzajemnie pokochać.
Szkoda, szkoda, wielka szkoda, że ludzi nie można tak łatwo wymienić jak można wymienić sprzęty.
Fajnie by było.